środa, 26 grudnia 2012

„Guns don’t kill people, people kill people”...........NOT!!!!! cz.2

Kontynuując swój poprzedni wpis o posiadaniu broni w USA (dla tych co nie czytali link jest TUTAJ) chciałbym przejść do omówienia kluczowego aspektu całego zamieszania, czyli podejścia Amerykanów do posiadania broni.

Podstawy społeczne

Główną przyczyną nabywania przez Amerykanów broni jest uzyskanie możliwości do skutecznej samoobrony. Obywatele USA bardzo mocno wierzą w zasadę „My home is my castle”, która zapewnia im dodatkową, prawną protekcję przed skutkami obrony przed napastnikami, którzy nieproszeni wtargnęli do ich domów. W efekcie, prawie zawsze zastrzelenie osoby, która wkroczyła na cudza posesję nieproszona, w celu popełnienia przestępstwa kończy się całkowitym odrzuceniem jakichkolwiek zarzutów (wyjątkiem są sytuacje, gdy „obrońca” wykorzystał broń do zabicia już obezwładnionego napastnika – co jednak bardzo trudno udowodnić i mało komu na tym najczęściej zależy). Odróżnia to prawo amerykańskie od europejskiego gdzie użycie broni jest najczęściej traktowane jako zupełna ostateczność. W efekcie, jak włamywacz wejdzie do naszego domu to nie możemy go zastrzelić, bo jest to przekroczenie granic obrony koniecznej. No bo przecież nie zagrażał naszemu życiu tylko chciał sobie podebrać trochę dóbr i pójść do domu!! Po co strzelać???

No cóż, pod tym względem zgadzam się całkowicie z amerykańskim prawodawcą – nie powinno uwzględniać się interesów osoby, która z premedytacją nastaje na nasz majątek i zdrowie w naszym własnym domu. Musimy posiadać pełne prawo do obrony własnego mienia i bliskich bez obawy, że będziemy za to potem karani. I zasada powinna być w tym względzie jasna – obywatel nie może się gubić w meandrach prawa, które z jednej strony mówi, że pod pewnym względem można się bronić a pod innymi nie. Powinno się wysyłać jasny sygnał do przestępcy – państwo stoi murem za człowiekiem bez winy, nie za tobą! Ty straciłeś nasze wsparcie w momencie przekroczenia progu nie swojego domu/mieszkania w celu dokonania przestępstwa. Oczywiście nie należy popadać w skrajności i, podobnie jak w prawie amerykańskim, nie można doprowadzić do sytuacji gdy to nagle ofiara przeistacza się w oprawcę, ale generalna zasada jest chyba zrozumiała.

Natomiast rozmijam się z Amerykanami, jeżeli chodzi o metody zapewniania sobie bezpieczeństwa wynikające z tej zasady. Jestem w stanie zrozumieć skąd bierze się ich rozumowanie i dlaczego myślą tak jak myślą, ale nie uważam, że ciągłe dozbrajanie się jest mądre ani, że pomaga rozwiązać problem bezpieczeństwa.

Każdy Amerykanin powie Ci, że z uwagi na obecność broni na ulicach i zagrożenie jakie ona stwarza on także musi się dozbroić – musi wyrównać szanse z przestępcami. Zostało przeprowadzonych wiele badań sprawdzających na ile zwiększenie posiadania broni przez zwykłych obywateli przyczyniło się do zmniejszenia przestępczości. Zdań jest tyle co badań, ale ja przychylam się do tych, które udowadniają, że nie ma to żadnego wpływu ani na zmniejszenie ani na podniesienie poziomu przestępczości (a konkretnie morderstw i napadów z bronią w ręku). Jedyne co wzrasta to liczba samobójstw z użyciem broni (przy czym to nie broń odpowiada za wzrost liczby samobójstw, jest jedynie środkiem ich przeprowadzenia).

Pełne przedstawienie rozważań na ten temat można znaleźć na Wikipedii pod poniższym linkiem:

Gun politics in USA

Amerykanie są z wychowania i z natury bardzo samodzielni i niezależni od władzy, co jako postawa życiowa jest bardzo słuszne, ale prowadzi to czasem do wynaturzeń. W efekcie wolą, z zasady, dbać o własne bezpieczeństwo sami a nie ufać w tej kwestii władzy (albo tłumaczą sobie, że jak zwykle władza federalna/lokalna jest nieudolna i nie zapewniła im odpowiedniego poziomu bezpieczeństwa). Jeżeli dodamy do tego płynące zewsząd informacje o morderstwach, napadach, gwałtach (a jest to prawie zawsze headline w amerykańskich wiadomościach – wiadomo, „the best news is the bad news”) to trudno się dziwić, że każdy chce mieć gun, żeby się obronić przed potencjalnym napastnikiem, nawet jeżeli mieszka w dzielnicy, w której nie było napadu przez ostatnie 3 lata. Broń kupują ludzie, którzy niekoniecznie powinni ją mieć. Lobbyści, tacy jak NRA, wpływają na prawo tak, żeby ten dostęp ułatwić – w końcu dbają o interesy firm, które ją produkują. I tak właśnie powstaje sytuacja absurdalna:

Obywatel zaczyna się martwić o własne bezpieczeństwo – im bardziej się martwi tym więcej broni kupuje (albo tym silniejszą broń kupuje). NRA znosi kolejne ograniczenia, no bo przecież im więcej broni tym bezpieczniej. Tylko że, jak wspomniałem wcześniej, raczej ciężko taką zależność poprzeć faktami. Ale spirala strachu kręci się dalej (świetnie tłumaczy tę zależność film Michaela Moore’a „Zabawy z bronią” – nie jestem fanem jego twórczości, ale w tym wypadku trafił w samo sedno), a ludzie mając poczucie zagrożenia dokupują wciąż broń.

Amerykańska agencja federalna ATF oszacowała w 1995 r. liczbę broni dostępnej w Stanach na 223 mln sztuk. Biorąc pod uwagę, że w USA mieszka około 315 mln ludzi to powinien być to chyba najbezpieczniejszy kraj na Ziemi!! Tak jednak nie jest. A Amerykanie boją się nadal, więc dokupują broń a NRA i firmy zbrojeniowe nie pozostają głuche na wzrastający popyt. Na początku lat XXI wieku udało się przeforsować regulacje w wielu stanach, które pozwalają na zakup karabinów automatycznych (zakazanych jeszcze dekadę wcześniej). Czy wspomogło to walkę z przestępczością??? Not! Czy ułatwiło dostęp do niej osobom niepożądanym? Yes!!! (patrz grafika obok).

Dochodzimy do paradoksalnej sytuacji, w której broni jest tak dużo, że szansa na jej kontrolowanie jest znikoma. Jest jej tak dużo, że większość z niej jest niepotrzebna, ale mimo to się ją przechowuje. Jest jej tak dużo, że dostęp do niej uzyskują osoby do tego niepowołane (np. osoby z problemami psychicznymi – można się śmiać z restrykcyjnych polskich przepisów, które zgodę na zakup broni uzależniają od badania psychiatrycznego, ale po kilku masakrach w USA dziękuję w duchu za przezorność polskiego prawodawcy).

A czy naprawdę do ochrony własnego domu potrzebny jest karabin automatyczny? To by oznaczało, że obywatel przygotowuje się na oblężenie wielu napastników uzbrojonych po zęby. To jest absurdalne, ale wielokrotnie zaobserwowałem, że duża część amerykańskiego społeczeństwa rozumuje właśnie w ten sposób.

O mierzeniu się z tego typu argumentacją napiszę w kolejnym wpisie, w którym postaram się również podsumować swoje zdanie na całą sprawę.

Pozdro

Capo

wtorek, 25 grudnia 2012

„Guns don’t kill people, people kill people”...........NOT!!!!! cz.1

Zaczynam od tak barwnego tytułu, bo ten cytat prześladuje mnie w ostatnim czasie niemiłosiernie z uwagi na ostatnie wydarzenia w Stanach (tych co niewiedzą o co kaman zapraszam TU). Znowu strzelanina i masakra, znowu giną niewinni ludzie (a teraz już także małe dzieci). Za każdym razem powraca kwestia dostępu do broni w USA i znowu przytaczane są te same bzdurne argumenty, które sączy do ucha amerykańskiemu społeczeństwu NRA (National Rifle Association). Nie wiem ile jeszcze ludzi musi zginąć zanim Amerykanie zaczną się zastanawiać nad swoim głupim prawem, ale jedno jest pewne: NRA środków nie zabraknie a i tamtejsze społeczeństwo jest bardzo „bullshit receptive”, więc póki co do lamusa odkładam plany ograniczenia prawa do posiadania broni przez administrację Obamy. Na dzisiaj to mrzonka.

Nie powstrzyma mnie to jednak od przedstawienia swojego zdania wraz z kompletną argumentacją (co zresztą obiecałem kilku osobom na fejsie). Jeżeli, Czytelniku drogi, interesuje Cię ten temat to zapraszam do dalszej lektury, jeżeli nie, to przerwij czytanie, bo na jednym akapicie się nie skończy.

Update autora: Potwierdziło się to w trakcie pisania, więc postanowiłem pociąć całą swoją wypowiedź na kilka wpisów – pierwszy będzie dotyczył podstaw prawnych tej kwestii.

Więc dlaczego Amerykanie tak kochają broń i nie chcą/nie mogą się z nią rozstać?

Podstawy prawne

Koronny argument zwolenników nieograniczonego prawa do posiadania broni – Konstytucja USA, w swojej 2 poprawce przyznaje to prawo a w Stanach konstytucja to rzecz święta. Opracowana przez światłych Ojców Założycieli jest do dziś obowiązującą normą prawną i choć poprawka w swoim głównym założeniu dotyczy prawa do organizacji milicji stanowych, to dalsza część jej treści („the right of the people to keep and bear Arms, shall not be infringed”) przesądza jednoznacznie o prawie do nieskrępowanego posiadania broni.

Taka interpretacja została zresztą potwierdzona orzeczeniami Sądu Najwyższego USA. W 2008 roku w sprawie District Columbia vs. Heller SN orzekł, że 2 poprawka chroni prawo obywatela do posiadania broni nawet jeżeli nie jest członkiem milicji stanowej i pod warunkiem, że broń będzie wykorzystywana tylko w celach zgodnych z prawem (czyli np. do samoobrony na swojej posesji). Rozpoznając wagę tego orzeczenia sąd niejako „dorzucił” do swojej decyzji wykaz zastosowań broni niezgodnych z treścią wyroku, żeby uciąć w zarodku rozszerzającą interpretację orzeczenia.

Orzeczenie w sprawie District Columbia vs. Heller zostało dodatkowo wzmocnione wyrokiem SN w sprawie McDonald vs. Chicago z 2010 r., który potwierdził, że poprzednie orzeczenie w tej sprawie obowiązuje także władze lokalne i stanowe a nie tylko federalne. Ten wyrok był kluczowy, bo to właśnie władze stanowe i lokalne regulują przepisy odnośnie reguł nabywania i posiadania broni na terenie swojego stanu. Właśnie z tego względu występują znaczne różnice pomiędzy stanami jeżeli chodzi o dostępność broni palnej. Świetnie rozumie tę zależność NRA, która właśnie na legislatury stanowe i stanowe władze wykonawcze kieruje swoją główną uwagę.

I dlatego w Teksasie kupisz Pan sobie ciężki karabin maszynowy na potrzeby obrony domowego ogniska a w stanie Nowy Jork tylko marny pistolet pół-automatyczny. Lipa.

Amerykanie przywołują drugą poprawkę jako dowód przezorności i dalekowzroczności Ojców-Założycieli, którzy zabezpieczyli prawo obywatela do ochrony własnego domu i wolności obywatelskich. Sami przecież dopiero co wyzwolili się spod brytyjskiej niewoli, gdy formułowali zapisy konstytucji oraz pierwszy pakiet poprawek (Bill of Rights). A możliwość obrony przez złym państwem federalnym i jego szkaradnymi agendami to wszak podstawa amerykańskich wolności. Jak ich bronić, jeżeli nie za pomocą broni?

Ja osobiście uważam, że Amerykanie są pod tym względem paranoikami i zamiast „bronić się” przed wyimaginowanym zagrożeniem zaczęliby np. kwestionować ograniczenia dotyczące udziału w wyborach uzyskując dzięki temu większy wpływ na rząd federalny niż za pomocą pukawki schowanej w domu.

A swoją drogą to szczerze wątpię, żeby Ojcowie-Założyciele życzyliby sobie aby 2 poprawka była utrzymana w pierwotnej postaci w dzisiejszych czasach (jest to wątpliwość która rozciąga się również na inne zasady konstytucyjne). A wszystko za sprawą zmieniających się okoliczności. Dzisiaj nie ma już zagrożenia dla amerykańskiej wolności (choć skrajnie prawicowe grupy twierdzą inaczej), Indianie już nie są zagrożeniem dla nikogo (chyba, że dla nałogowych hazardzistów ;) ) a dzikie zwierzęta straszą tylko w poszczególnych stanach (np. na Alasce). A przecież oryginalnie chodziło o zapewnienie ludziom bezpieczeństwa, nie o walkę z władzą – do tego służą inne zapisy konstytucyjne. A bezpieczeństwem w dzisiejszych czasach z powodzeniem zajmują się służby porządkowe. Oczywiście Amerykanie mają inne zdanie na ten temat, ale o tym szerzej w dalszej części tekstu.

Niestety, zmiana konstytucji USA nie jest prostą sprawą – zgłoszenie poprawki odbywa się dzięki 2/3 głosów w obu izbach kongresu, a ratyfikowana może zostać dopiero gdy zgodzą się na to legislatury 3/4 stanów (możliwa jest także ratyfikacja przez konwencje stanowe, ale nadal ¾ stanów musi wyrazić zgodę – tę metodę wykorzystano tylko raz – znosząc poprawkę dotyczącą prohibicji). Ta formuła oznacza, że strasznie ciężko zmienić oryginalny dokument. Przez ostatnie 200 lat uchwalono tylko 27 poprawek, a jeżeli weźmiemy pod uwagę, że pierwszych 10 poprawek, tzw. Bill of Rights, było uchwalone jako obowiązkowy pakiet dodatkowy w niedługim czasie po uchwaleniu głównego dokumentu, to tak naprawdę poprawek było 17 (ostatnia z nich, wprowadzająca zasadę, że Kongres nie może przegłosować podwyżki zarobków kongresmanów i senatorów, która obowiązywałaby przed upłynięciem bieżącej kadencji obu izb, czekała 203 lata na pełną ratyfikację!!!!).

Biorąc pod uwagę opór dużych grup amerykańskiego społeczeństwa oraz determinację NRA, która za sprawą swoich wpływów trzyma w garści znaczną część amerykańskiego establishmentu, nie jest to obecnie możliwe – nie wyobrażam sobie zgromadzenia większości 2/3 w obu izbach, które byłyby konieczne do zgłoszenia tej poprawki. Ponadto, do ratyfikacji potrzeba poparcia ¾ głosów stanów – całe Południe i stany „dzikiego zachodu” są przeciw, więc nawet jeżeli wszyscy mieszkańcy pozostałych stanów (posiadający miażdżącą przewagę liczebną) byliby „za” zniesieniem tego prawa to i tak niewiele z tego będzie – zasada federalizmu rządzi....

Potrzebna byłaby generalna zmiana w podejściu Amerykanów do tej kwestii a z tym też jest krucho, ale o tym szerzej w kolejnym wpisie.

Pozdro

Capo

niedziela, 29 lipca 2012

Polscy siatkarze – jesteście wielcy!!!

No wspaniale, wspaniale zagrali polscy siatkarze kluczowy mecz w swojej grupie. Pokonanie Włochów, biorąc pod uwagę słabość pozostałych rywali w grupie (średniaków – Bułgaria, Argentyna lub outsiderów – Australia, Wielka Brytania) ustawia ich w idealnej pozycji do wygrania całej grupy. A przydałoby się to pierwsze miejsce. Druga grupa jest wprost naładowana mocnymi drużynami, które nie dość, że utytułowane (USA – mistrz olimpijski, Brazylia – mistrz świata, Rosja – zwycięzca ostatniego Pucharu Świata oraz Serbia – mistrz Europy) to i wymagające jako przeciwnik. Ale z taka grą Polaków jak w trzecim secie meczu z Włochami nie musimy obwiać się żadnej z tych drużyn.

Pierwszy set był jakby przywitaniem z wielką imprezą dla większości składu, więc nie dziwi, że nie wszystko poszło tak jakbyśmy chcieli, ale już w kolejnym secie Polacy odnaleźli swój styl, dzięki któremu ten rok jest wyjątkowy dla polskiej drużyny. Walka była ciężka, ale szczęśliwie skończona na naszą korzyść. Prawdziwa bomba nadeszła jednak w czwartym secie...

Polacy grali i robili co chcieli – wygranie seta do „14” na tym poziomie nie zdarza się zbyt często, gdyż znamionuję różnicę klas pomiędzy drużynami. Ignaczak jak prawdziwy kocur wyciągał niemożliwe piłki a Bartman, Kurek i Winiarski imponowali skutecznością. As serwisowy autorstwa Kurka na koniec spotkania wspaniale podsumował całe spotkanie.

Nie mogę się doczekać kolejnych spotkań choć śledzić wszystkie nie będzie łatwo (bo część z nich odbędzie się w ciągu dnia pracy : ) ).

Pomimo nieobecności przed telewizorami ludzi pracy nie musimy się jednak martwić, że chłopaki pozostaną bez wsparcia. Polscy kibice jak zwykle pokazali, że w dopingu i umiłowaniu własnej reprezentacji mało kto może ich przegonić – byli i na pewno będą świetni, tak jak w dzisiejszym meczu.

Do boju Polacy!!!!

sobota, 16 czerwca 2012

Kilka słów o Smudzie

Miał być wpis na temat piłkarskiego Euro (który i tak niedługo nastąpi i to w podwójnym wydaniu), ale wolałem poruszyć dzisiaj temat trochę bardziej „au courant”, zwłaszcza że dzisiaj gramy mecz o awans z Pepikami. Trener Smuda będzie musiał się nieźle nagłowić jak wobec kontuzji kluczowych zawodników obrony i nastawienia Czechów na grę z kontry (im wystarcza remis) będziemy w stanie osiągnąć upragnione zwycięstwo. Trenerem Smudą nie jestem, ale spodziewam się, że układa już w głowie jakiś plan i szczerze wątpię, żeby ktoś w tym kraju był w stanie przygotować lepszy. I tu dochodzimy do sedna dzisiejszego wpisu.

Jestem mocno zdegustowany narastającymi okresowo falami prześmiewczej krytyki Smudy, które najczęściej nie wynikają wcale z dogłębnej wiedzy na temat futbolu a jedynie powierzchownej oceny jego osobowości. W tych ramach trener kadry staje się „wieśniakiem”, „Dyzmą” no i oczywiście słabym trenerem. Jak każda bieżąca wieść gminna także i ta znajduje swój największy upust w internecie, gdzie jak ogólnie wiadomo od lat gromadzi się elita intelektualna kraju i gdzie na każdym kroku znajdziesz fachowców trenerskich na miarę Hiddinka, Mourinho, czy nie przymierzając Fergussona (o Guardioli nie wspomnę, bo przecież Internet już dawno osądził, że jego sukcesy są tylko i wyłącznie zasługą otrzymania w darze „wirtuozerskiego samograju”, który nawet wspomniany „nieudacznik Smuda” do największych sukcesów by doprowadził..).

„Lud internetowy” już wie, że Smuda jest „człowiekiem z przypadku”, który też przypadkiem podejmuje decyzje nt. gry czy powołań i ratować się może tylko „nie-patriotycznym” zaciągiem z zagranicy. Chciałoby się w tym momencie przypomnieć, że jeszcze w 2009 cały tzw. internetowo-stadionowy światek kibicowski był gotów zabijać prominentów PZPN, jeżeli Ci mianowaliby szefem kadry Stefana Majewskiego zamiast Franza Smudy, ale w odniesieniu do tego stanowiska pamięć jest jak widać krótka. Ja pozwolę sobie jednak odświeżyć trochę niektórym fakty (przynajmniej tym, którzy są w stanie słuchać).

Otóż trener Smuda z drzewa nie spadł i na trenowaniu piłkarzy zjadł zęby, odnosząc przy tym szereg sukcesów, których pozazdrościć mógłby mu niejeden poprzednik na stanowisku selekcjonera (oczywiście poza Leo Beenhakker’em). Był ostatnim polskim trenerem, który wprowadził polską drużynę do Ligi Mistrzów, po pasjonującej batalii Widzewa z Broendby, która oprócz niezapomnianych wspomnień przyniosła Nam także niepowtarzalną relację radiową Tomasza Zimocha.

Widzew Smudy zapisał się także w historii polskiej piłki w niewiarygodny sposób pokonując Legię na Łazienkowskiej i odbierając jej, wydawałoby się już wywalczony, tytuł Mistrza Polski 1996/1997. Był to jeden z najsmutniejszych dni w moim kibicowskim życiorysie i jednoznaczna nauczka na przyszłość – „Drużyna Smudy zawsze walczy do końca”.

Znalazło to potwierdzenie w meczach rozgrywanych przez Lecha w Pucharze UEFA, np. w pamiętnym, bo decydującym o awansie, meczu z Austrią Wiedeń, gdy gol Rafała Murawskiego w doliczonym czasie gry pozwolił Lechowi świętować grę w fazie pucharowej.

Nikt nie kwestionuje tego, że drużyny Smudy grają kombinacyjną, ofensywną piłkę i więcej niż o obronie, myślą o ataku. Oczywiście, jest to gra ofensywna na miarę możliwości zawodników będących do dyspozycji trenera, ale nie jest to juz tępe „bronienie Częstochowy” i liczenie na kontry (taka nasza narodowa taktyka wydawałoby się).

Krytycy Smudy albo są bezwolni w swym rozumowaniu albo po prostu wolą nie zauważać, że kadra pod okiem tego trenera także potrafi wykrzesać z siebie ładną, kombinacyjną grę. Brakuje jej konsekwencji i pełnego zgrania, ale jest to wynik tego, że Smuda budował ją w pewien sposób od zera i aż do ostatniego momentu szukał do swej koncepcji graczy. A dlaczego tak czynił? Na to pytanie możemy sobie odpowiedzieć wszyscy, na czele z panami z PZPN-u, którzy biernie przyglądają się od ponad dwóch dekad jak szkolenie młodzieży i myśl piłkarska pikują według wszystkich standardów. Ciężko nad Wisłą znaleźć ostatnio porządnych kopaczy a jednak udało się poskładać jedenastkę, która ujmy na Euro póki co nie przynosi.

Wiadomo, że Smuda ideałem nie jest – graczy woli raczej potulnych i pomija zdolnych, ale krnąbrnych (Boruc) czy po prostu mających swoje zdanie (Żewłakow), w dziwny sposób traktuje idee zmian (przed 75 min. w ogóle nie wchodzących w rachubę) a podsuwanego mu laptopa z analizami taktycznymi używa, jak sam przyznaje, jako „podstawkę do kubka z kawą”, ale to on bierze odpowiedzialność za ostateczny wynik i póki nie zostanie z niej całkowicie rozliczony (z efektów a nie wrażeń) to winniśmy mu przynajmniej chwilę spokojnej pracy.

A argumenty o nieskładnej wymowie czy braku garnituru na meczu, w kraju w którym przeczytanie jednej książki na rok jest sukcesem i w którym co drugi osobnik płci męskiej spotkany na przystanku w lipcu nosi eleganckie białe skarpetki dopasowane do sandałów, chowam pod dywan – jako głupawy temat zastępczy niewart uwagi.

Nie wiem czy wygramy z Czechami i czy Smuda nadal będzie prowadził kadrę, ale szacunek należy mu się niezależnie od wyniku.

Powodzenia Panie Trenerze!!!

niedziela, 1 stycznia 2012

Giggs vs. Messi

I oto pierwszy noworoczny wpis, który zamieszczam z pełną premedytacją. Wszak cały rok ma wyglądać tak jak jego pierwszy dzień. Życzyłbym sobie, w związku z tym, żeby wpisy na blogu mogły pojawiać się codziennie i mam nadzieję, że uda mi się podołać temu noworocznemu postanowieniu (choć szanse na to są mizerne ; ) ).


Przechodząc jednak do meritum dzisiejszego wpisu. Pierwszy raz zdarzy mi się wejść w bezpośrednią polemikę z innym publicystą (że pozwolę sobie awansować siebie do takiego zacnego grona ; ) ). Konkretnie chodzi mi o Rafała Steca z redakcji sportowej Gazety Wyborczej, którego cenię jako dziennikarza obdarzonego lekkim piórem, co nie zdarza sie wcale często pośród żurnalistów zajmujących się sportem. Otóż Pan Rafał, popełnił swego czasu felieton na temat pojawiających się w ostatnim czasie w sprzedaży biografii sławnych piłkarzy, Walijczyka Ryana Giggsa oraz Argentyńczyka Leo Messiego. Otóż myślą przewodnią jego felietonu stała się refleksja nad pewną megalomanią dzisiejszych futbolowych gwiazd (tudzież ich wydawców), które mając jeszcze przed sobą wiele lat gry i małe widoki na przedwczesne zakończenie kariery, podejmują się wydawania swoich biografii. Za koronny przykład takiego postępowania został przywołany Wayne Rooney, zawodnik 26-letni, utytułowany i niesamowicie zdolny napastnik, ale mający jeszcze długą karierę przed sobą. Wayne zdążył już opublikować dwie książki na swój temat – „The way it is” oraz „My story so far” a zobowiązał się ponoć do przygotowania dwóch kolejnych. Chciałoby się rzec, że niezły z niego pisarz, gdyby nie fakt, że w pisaniu tekstów wyręcza go ktoś inny.


Taka pisarska megalomania skłoniła redaktora Steca do, w gruncie rzeczy słusznej, refleksji, że młodzi geniusze piłki trochę zbyt łapczywie chwytają się za możliwość zarobienia dodatkowej kasy i raczą nas przedwczesnymi wynurzeniami nad własną karierą, która często nie osiągnęła nawet swojego apogeum. Idąc dalej za tym rozumowaniem podał dwa koronne przykłady na poparcie swojej tezy – biografię Ryana Giggsa oraz Leo Messiego. Tą pierwszą, autorstwa weterana i niekwestionowanej gwiazdy angielskiej piłki, uznał za ciekawszą i bardziej godną polecenia z uwagi na bogatą karierę zawodniczą Ryana i wiele ciekawych refleksji i historii z życia tego kompletnego i piłkarsko spełnionego piłkarza. Giggs pokusił się poza tym o napisanie tej książki samodzielnie (z pewną pomocą redaktorską), dodatkowo podkreślając autentyzm zawartych w niej treści.

W opozycji do niej przedstawiono biografię Leo Messiego, pióra włoskiego dziennikarza, Luca Caioli, który specjalizuje się zresztą w spisywaniu biografii słynnych piłkarzy (ma m.in. na rozkładzie historię życia Ronaldinho, Zidane’a i Fernando Torresa). W myśl przedstawionego wcześniej rozumowania została ona zaprezentowana jako przedwczesny, bałwochwalczy tekst o piłkarzu, któremu wielkości nie można odmówić, który jednak na piłkarskim rzemiośle zębów nie zjadł i który wiele sukcesów ma dopiero przed sobą. Z kolei książka Giggsa to ciekawa relacja weterana europejskich boisk z dwóch dekad jego piłkarskiej kariery, pełna komentarzy i relacji innych tuzów angielskiej piłki.

I właśnie w tym momencie chciałbym wejść z redaktorem Stecem w polemikę. Otóż zapoznałem się z obiema książkami (Giggsa przeczytałem i jestem w połowie biografii Messiego) i muszę podzielić się wręcz odwrotnymi wrażeniami. Zasugerowany felietonem najpierw przeczytałem to co na temat swojej kariery miał do powiedzenia Walijczyk. Niestety pomimo wielu lat niezłej gry i wielu sukcesów na koncie, Ryan nie dostosował się poziomem literackim do swoich wyczynów na boisku. Jego biografia jest nudnawa, napisana prostym językiem (co jest zrozumiałe) i bezbarwna. Wielkie wydarzenia są kwitowane jednostronicowymi komentarzami, które nie wyrastają ponad prosty opis sytuacji boiskowej (wygraliśmy, ciężki mecz, dobry rywal, fajny kolega, dobry trener, niezrozumiała decyzja sędziego itd. Itp), natomiast wiele miejsca poświęca się wydarzeniom mniej istotnym (np. wystąpieniu w kiczowatych marynarkach na imprezie posezonowej z kolegą z zespołu).

W efekcie o historycznym finale Manchesteru z Bayernem na Camp Nou w 1999 r. poczytamy ledwie na dwóch stronach a wspomniane wcześniej marynarki przewijają się przez całą książkę.. Zresztą większość jego biografii zlepia się w papkę ciągłych meczów, dobrych zagrań i peanów na cześć kolegów z boiska (każdy z nich zasługuje na familiarne zdrobnienie – Butty, Scholesy, Sheasy, Keaney, Yorkie, Colesy, brakuje tylko Fergsy’ego, żeby dopełnić tego obrazu totalnego zdziecinnienia). Ciężko wychwycić z tego wydarzenia ważniejsze, które giną w morzu codziennej piłkarskiej chałtury – jeżeli o taki obraz piłkarskiego fachu chodziło redaktorowi Stecowi to już wolałbym, żeby piłkarze wcale nie chwytali się za spisywanie swoich wspomnień. Na kartach książki wiele postaci (na czele z sir Alex’em Fergussonem) upominają się o tytuł szlachecki dla Giggsa (którego zapewne nie otrzyma z uwagi na ujawnione niedawno zdrady małżeńskie jakich się dopuścił), który pięknie ukoronowałby jego karierę. Jedno jest pewne – napisanie biografii na pewno nie przybliżyło go do tego celu.

Z kolei książka o Messim (napisana raczej z jego przyzwoleniem niż z jego inicjatywy) prezentuję się o wiele lepiej. Chyba najwięcej zyskuje na tym, że została napisana przez osobę posiadającą do tego kompetencję – cała historia jest właściwie i starannie poprowadzona. Nie ma zbędnych wynurzeń, wątki się nie mieszają, historia jest klarownie poprowadzona. Z uwagi na stosunkowo krótką karierę tego piłkarza niektóre elementy są przedstawiane zbyt szczegółowo, ale całość nie traci przez to swojej atrakcyjności, bo po prostu dobrze się ją czyta. I właśnie w tym upatrywałbym jej wyższości nad biografią Giggsa (już zupełnie niezależnie od faktu, że Messi jest mi zdecydowanie bliższą postacią niż Walijczyk).

Podsumowując ten literacki pojedynek:
Giggs – Messi 0:1


Pozdro
Capo