niedziela, 1 stycznia 2012

Giggs vs. Messi

I oto pierwszy noworoczny wpis, który zamieszczam z pełną premedytacją. Wszak cały rok ma wyglądać tak jak jego pierwszy dzień. Życzyłbym sobie, w związku z tym, żeby wpisy na blogu mogły pojawiać się codziennie i mam nadzieję, że uda mi się podołać temu noworocznemu postanowieniu (choć szanse na to są mizerne ; ) ).


Przechodząc jednak do meritum dzisiejszego wpisu. Pierwszy raz zdarzy mi się wejść w bezpośrednią polemikę z innym publicystą (że pozwolę sobie awansować siebie do takiego zacnego grona ; ) ). Konkretnie chodzi mi o Rafała Steca z redakcji sportowej Gazety Wyborczej, którego cenię jako dziennikarza obdarzonego lekkim piórem, co nie zdarza sie wcale często pośród żurnalistów zajmujących się sportem. Otóż Pan Rafał, popełnił swego czasu felieton na temat pojawiających się w ostatnim czasie w sprzedaży biografii sławnych piłkarzy, Walijczyka Ryana Giggsa oraz Argentyńczyka Leo Messiego. Otóż myślą przewodnią jego felietonu stała się refleksja nad pewną megalomanią dzisiejszych futbolowych gwiazd (tudzież ich wydawców), które mając jeszcze przed sobą wiele lat gry i małe widoki na przedwczesne zakończenie kariery, podejmują się wydawania swoich biografii. Za koronny przykład takiego postępowania został przywołany Wayne Rooney, zawodnik 26-letni, utytułowany i niesamowicie zdolny napastnik, ale mający jeszcze długą karierę przed sobą. Wayne zdążył już opublikować dwie książki na swój temat – „The way it is” oraz „My story so far” a zobowiązał się ponoć do przygotowania dwóch kolejnych. Chciałoby się rzec, że niezły z niego pisarz, gdyby nie fakt, że w pisaniu tekstów wyręcza go ktoś inny.


Taka pisarska megalomania skłoniła redaktora Steca do, w gruncie rzeczy słusznej, refleksji, że młodzi geniusze piłki trochę zbyt łapczywie chwytają się za możliwość zarobienia dodatkowej kasy i raczą nas przedwczesnymi wynurzeniami nad własną karierą, która często nie osiągnęła nawet swojego apogeum. Idąc dalej za tym rozumowaniem podał dwa koronne przykłady na poparcie swojej tezy – biografię Ryana Giggsa oraz Leo Messiego. Tą pierwszą, autorstwa weterana i niekwestionowanej gwiazdy angielskiej piłki, uznał za ciekawszą i bardziej godną polecenia z uwagi na bogatą karierę zawodniczą Ryana i wiele ciekawych refleksji i historii z życia tego kompletnego i piłkarsko spełnionego piłkarza. Giggs pokusił się poza tym o napisanie tej książki samodzielnie (z pewną pomocą redaktorską), dodatkowo podkreślając autentyzm zawartych w niej treści.

W opozycji do niej przedstawiono biografię Leo Messiego, pióra włoskiego dziennikarza, Luca Caioli, który specjalizuje się zresztą w spisywaniu biografii słynnych piłkarzy (ma m.in. na rozkładzie historię życia Ronaldinho, Zidane’a i Fernando Torresa). W myśl przedstawionego wcześniej rozumowania została ona zaprezentowana jako przedwczesny, bałwochwalczy tekst o piłkarzu, któremu wielkości nie można odmówić, który jednak na piłkarskim rzemiośle zębów nie zjadł i który wiele sukcesów ma dopiero przed sobą. Z kolei książka Giggsa to ciekawa relacja weterana europejskich boisk z dwóch dekad jego piłkarskiej kariery, pełna komentarzy i relacji innych tuzów angielskiej piłki.

I właśnie w tym momencie chciałbym wejść z redaktorem Stecem w polemikę. Otóż zapoznałem się z obiema książkami (Giggsa przeczytałem i jestem w połowie biografii Messiego) i muszę podzielić się wręcz odwrotnymi wrażeniami. Zasugerowany felietonem najpierw przeczytałem to co na temat swojej kariery miał do powiedzenia Walijczyk. Niestety pomimo wielu lat niezłej gry i wielu sukcesów na koncie, Ryan nie dostosował się poziomem literackim do swoich wyczynów na boisku. Jego biografia jest nudnawa, napisana prostym językiem (co jest zrozumiałe) i bezbarwna. Wielkie wydarzenia są kwitowane jednostronicowymi komentarzami, które nie wyrastają ponad prosty opis sytuacji boiskowej (wygraliśmy, ciężki mecz, dobry rywal, fajny kolega, dobry trener, niezrozumiała decyzja sędziego itd. Itp), natomiast wiele miejsca poświęca się wydarzeniom mniej istotnym (np. wystąpieniu w kiczowatych marynarkach na imprezie posezonowej z kolegą z zespołu).

W efekcie o historycznym finale Manchesteru z Bayernem na Camp Nou w 1999 r. poczytamy ledwie na dwóch stronach a wspomniane wcześniej marynarki przewijają się przez całą książkę.. Zresztą większość jego biografii zlepia się w papkę ciągłych meczów, dobrych zagrań i peanów na cześć kolegów z boiska (każdy z nich zasługuje na familiarne zdrobnienie – Butty, Scholesy, Sheasy, Keaney, Yorkie, Colesy, brakuje tylko Fergsy’ego, żeby dopełnić tego obrazu totalnego zdziecinnienia). Ciężko wychwycić z tego wydarzenia ważniejsze, które giną w morzu codziennej piłkarskiej chałtury – jeżeli o taki obraz piłkarskiego fachu chodziło redaktorowi Stecowi to już wolałbym, żeby piłkarze wcale nie chwytali się za spisywanie swoich wspomnień. Na kartach książki wiele postaci (na czele z sir Alex’em Fergussonem) upominają się o tytuł szlachecki dla Giggsa (którego zapewne nie otrzyma z uwagi na ujawnione niedawno zdrady małżeńskie jakich się dopuścił), który pięknie ukoronowałby jego karierę. Jedno jest pewne – napisanie biografii na pewno nie przybliżyło go do tego celu.

Z kolei książka o Messim (napisana raczej z jego przyzwoleniem niż z jego inicjatywy) prezentuję się o wiele lepiej. Chyba najwięcej zyskuje na tym, że została napisana przez osobę posiadającą do tego kompetencję – cała historia jest właściwie i starannie poprowadzona. Nie ma zbędnych wynurzeń, wątki się nie mieszają, historia jest klarownie poprowadzona. Z uwagi na stosunkowo krótką karierę tego piłkarza niektóre elementy są przedstawiane zbyt szczegółowo, ale całość nie traci przez to swojej atrakcyjności, bo po prostu dobrze się ją czyta. I właśnie w tym upatrywałbym jej wyższości nad biografią Giggsa (już zupełnie niezależnie od faktu, że Messi jest mi zdecydowanie bliższą postacią niż Walijczyk).

Podsumowując ten literacki pojedynek:
Giggs – Messi 0:1


Pozdro
Capo