Miał być wpis na temat piłkarskiego Euro (który i tak niedługo nastąpi i to w podwójnym wydaniu), ale wolałem poruszyć dzisiaj temat trochę bardziej „au courant”, zwłaszcza że dzisiaj gramy mecz o awans z Pepikami. Trener Smuda będzie musiał się nieźle nagłowić jak wobec kontuzji kluczowych zawodników obrony i nastawienia Czechów na grę z kontry (im wystarcza remis) będziemy w stanie osiągnąć upragnione zwycięstwo. Trenerem Smudą nie jestem, ale spodziewam się, że układa już w głowie jakiś plan i szczerze wątpię, żeby ktoś w tym kraju był w stanie przygotować lepszy. I tu dochodzimy do sedna dzisiejszego wpisu.
Jestem mocno zdegustowany narastającymi okresowo falami prześmiewczej krytyki Smudy, które najczęściej nie wynikają wcale z dogłębnej wiedzy na temat futbolu a jedynie powierzchownej oceny jego osobowości. W tych ramach trener kadry staje się „wieśniakiem”, „Dyzmą” no i oczywiście słabym trenerem. Jak każda bieżąca wieść gminna także i ta znajduje swój największy upust w internecie, gdzie jak ogólnie wiadomo od lat gromadzi się elita intelektualna kraju i gdzie na każdym kroku znajdziesz fachowców trenerskich na miarę Hiddinka, Mourinho, czy nie przymierzając Fergussona (o Guardioli nie wspomnę, bo przecież Internet już dawno osądził, że jego sukcesy są tylko i wyłącznie zasługą otrzymania w darze „wirtuozerskiego samograju”, który nawet wspomniany „nieudacznik Smuda” do największych sukcesów by doprowadził..).
„Lud internetowy” już wie, że Smuda jest „człowiekiem z przypadku”, który też przypadkiem podejmuje decyzje nt. gry czy powołań i ratować się może tylko „nie-patriotycznym” zaciągiem z zagranicy. Chciałoby się w tym momencie przypomnieć, że jeszcze w 2009 cały tzw. internetowo-stadionowy światek kibicowski był gotów zabijać prominentów PZPN, jeżeli Ci mianowaliby szefem kadry Stefana Majewskiego zamiast Franza Smudy, ale w odniesieniu do tego stanowiska pamięć jest jak widać krótka. Ja pozwolę sobie jednak odświeżyć trochę niektórym fakty (przynajmniej tym, którzy są w stanie słuchać).
Otóż trener Smuda z drzewa nie spadł i na trenowaniu piłkarzy zjadł zęby, odnosząc przy tym szereg sukcesów, których pozazdrościć mógłby mu niejeden poprzednik na stanowisku selekcjonera (oczywiście poza Leo Beenhakker’em). Był ostatnim polskim trenerem, który wprowadził polską drużynę do Ligi Mistrzów, po pasjonującej batalii Widzewa z Broendby, która oprócz niezapomnianych wspomnień przyniosła Nam także niepowtarzalną relację radiową Tomasza Zimocha.
Widzew Smudy zapisał się także w historii polskiej piłki w niewiarygodny sposób pokonując Legię na Łazienkowskiej i odbierając jej, wydawałoby się już wywalczony, tytuł Mistrza Polski 1996/1997. Był to jeden z najsmutniejszych dni w moim kibicowskim życiorysie i jednoznaczna nauczka na przyszłość – „Drużyna Smudy zawsze walczy do końca”.
Znalazło to potwierdzenie w meczach rozgrywanych przez Lecha w Pucharze UEFA, np. w pamiętnym, bo decydującym o awansie, meczu z Austrią Wiedeń, gdy gol Rafała Murawskiego w doliczonym czasie gry pozwolił Lechowi świętować grę w fazie pucharowej.
Nikt nie kwestionuje tego, że drużyny Smudy grają kombinacyjną, ofensywną piłkę i więcej niż o obronie, myślą o ataku. Oczywiście, jest to gra ofensywna na miarę możliwości zawodników będących do dyspozycji trenera, ale nie jest to juz tępe „bronienie Częstochowy” i liczenie na kontry (taka nasza narodowa taktyka wydawałoby się).
Krytycy Smudy albo są bezwolni w swym rozumowaniu albo po prostu wolą nie zauważać, że kadra pod okiem tego trenera także potrafi wykrzesać z siebie ładną, kombinacyjną grę. Brakuje jej konsekwencji i pełnego zgrania, ale jest to wynik tego, że Smuda budował ją w pewien sposób od zera i aż do ostatniego momentu szukał do swej koncepcji graczy. A dlaczego tak czynił? Na to pytanie możemy sobie odpowiedzieć wszyscy, na czele z panami z PZPN-u, którzy biernie przyglądają się od ponad dwóch dekad jak szkolenie młodzieży i myśl piłkarska pikują według wszystkich standardów. Ciężko nad Wisłą znaleźć ostatnio porządnych kopaczy a jednak udało się poskładać jedenastkę, która ujmy na Euro póki co nie przynosi.
Wiadomo, że Smuda ideałem nie jest – graczy woli raczej potulnych i pomija zdolnych, ale krnąbrnych (Boruc) czy po prostu mających swoje zdanie (Żewłakow), w dziwny sposób traktuje idee zmian (przed 75 min. w ogóle nie wchodzących w rachubę) a podsuwanego mu laptopa z analizami taktycznymi używa, jak sam przyznaje, jako „podstawkę do kubka z kawą”, ale to on bierze odpowiedzialność za ostateczny wynik i póki nie zostanie z niej całkowicie rozliczony (z efektów a nie wrażeń) to winniśmy mu przynajmniej chwilę spokojnej pracy.
A argumenty o nieskładnej wymowie czy braku garnituru na meczu, w kraju w którym przeczytanie jednej książki na rok jest sukcesem i w którym co drugi osobnik płci męskiej spotkany na przystanku w lipcu nosi eleganckie białe skarpetki dopasowane do sandałów, chowam pod dywan – jako głupawy temat zastępczy niewart uwagi.
Nie wiem czy wygramy z Czechami i czy Smuda nadal będzie prowadził kadrę, ale szacunek należy mu się niezależnie od wyniku.
Powodzenia Panie Trenerze!!!