niedziela, 10 kwietnia 2011

Barca - Van Gaal, Luis Enrique i czarne chmury

Zgodnie z obietnicą, zamierzam kontynuować swój cykl wpisów związany z FC Barceloną. ;)

W zeszłym tygodniu wspomniałem o swoich początkach jako kibica Barcelony i uwielbieniu dla Ronaldo, reprezentującego jej barwy. Niestety, był to jedyny sezon Brazylijczyka na Camp Nou (odszedł do Interu Mediolan), ale w gruncie rzeczy nie przełożyło się to na słabsze wyniki drużyny w kolejnych latach.



W następnym sezonie trenerem Barcy został Louis van Gaal, ówcześnie znany jako twórca potęgi Ajaxu, który oczarował całą Europę w połowie lat 90-ych. Van Gaal skomponował wspaniałą drużynę, która w przeciągu dwóch sezonów zdobyła Puchar Króla oraz dwa mistrzostwa kraju (to drugie podwójnie cenne, bo zdobyte w setną rocznicę założenia klubu - 1899/1999).

O klasie tamtej ekipy decydowało wspaniałe połączenie solidnego holenderskiego zaciągu w postaci braci De Boer, Kluiverta, Cocu, w późniejszym okresie także Overmarsa (Zendena wolałbym przemilczeć ;) ), a także wspaniałych technicznych graczy, na czele z Guardiolą, Luisem Figo, Rivaldo czy Luisem Enrique (a w kadrze pierwszego zespołu zaczął pojawiać się młodziutki pomocnik, Xavi Hernandez ;)). O każdym z tych piłkarzy mógłbym napisać osobne posty, ale w tamtym czasie moim nowym idolem stał się Luis Enrique i to jemu chciałbym poświęcić resztę dzisiejszego artykułu.

Enrique przyszedł do Barcy na zasadzie wolnego transferu z drużyny odwiecznego rywala, czyli Realu Madryt, stając się jedną z najbardziej nielubianych postaci na Santiago Bernabeu (choć z perspektywy czasu należy przyznać, że jego sytuacja nijak się miała do sposobu w jaki na Camp Nou przyjmowany był, np. Luis Figo). LE21 nie był technikiem na miarę Guardioli czy Figo właśnie, ani tak skutecznym snajperem jak Kluivert czy Rivaldo (choć dzielnie dotrzymywał im kroku), ale odgrywał w zespole kluczową rolę. Był klasycznym walczakiem i przywódcą drużyny. Posiadał również wspaniały dar do znajdywania się pod bramką rywala w kluczowych momentach spotkania. Pamiętam niejeden mecz, gdy Barca oblegała przez wiele minut bramkę przeciwnika i dopiero włączenie się do akcji Luisa Enrique pozwalało szczęśliwie skierować piłkę do siatki. W krótkim czasie został mianowany kapitanem drużyny i pełnił tę rolę przez wiele sezonów stając się kluczową postacią dla zespołu. W dzisiejszych czasach odnajduje wiele analogii pomiędzy nim a Carlesem Puyolem, który także jest przywódcą Barcy na boisku.

Z tego też względu, gdy myślę o kapitanie Barcelony to do głowy przychodzą mi właśnie Ci dwaj piłkarze i sam nie wiem, któremu z nich wręczyłbym opaskę kapitańską, gdybym miał stworzyć dream team Barcy z ostatnich dwóch dekad. Bezstronny obserwator powiedziałby pewnie, że Enrique (w przeciwieństwie do Puyola) nie zmieściłby się pewnie do składu takiej jedenastki (z uwagi na wielką konkurencję w ataku - wiadomo, Barca latami miała wielu wspaniałych graczy ofensywnych i raptem kilku fenomenalnych obrońców), ale to właśnie jego numer i nazwisko nadrukowałem sobie na koszulce zakupionej w klubowym sklepie przy stadionie Camp Nou (stara miłość nie rdzewieje ;)).

W każdym razie drużyna pod wodzą Van Gaala, z Luisem Enrique w składzie, nie była w stanie nawiązać do nie tak odległych wówczas sukcesów dream teamu Johanna Cruyffa i już w sezonie 1999/2000 straciła palmę pierwszeństwa na rzecz Deportivo La Coruna. Także w europejskich pucharach Barca nie imponowała sukcesami. Sezon 1998/99 w LM stał pod znakiem strasznego lania w dwumeczu grupowym z Dynamem Kijów(0:3 na wyjeździe i 0:4 na Camp Nou!!) i oznaczał ostatnie miejsce w grupie. A kolejny sezon trzeba było kończyć dotkliwą porażką w półfinale z Valencią (1:4 na wyjeździe, którego nie udało już się odrobić u siebie - 2:1).

W związku z tymi porażkami na wszystkich frontach całkowiecie jasne stało się, że Van Gaal musi odejść (pamiętam z relacji TV, kibiców na Camp Nou, którzy pod koniec meczu z Valencią żegnali trenera białymi chusteczkami), a w drużynie muszą zajść znaczne zmiany, które zapowiadał nowy prezes, Joan Gaspart. W tamtym czasie większość kibiców zakładała, że gorzej już być nie może...


Tradycyjnie na koniec filmik. Tym razem prezentujący popisy Luisa Enrique. :)
Pozdrawiam

czwartek, 7 kwietnia 2011

W milczeniu

Właśnie skończyłem oglądać film Ewy Ewart - "W milczeniu" traktujący o tragedii rodzin osób, które zginęły w katastrofie smoleńskiej. To bardzo dobry film. Obiektywny i ujmujący za serce. Przywracający prawdziwy wymiar tej katastrofy, będącej po prostu ludzką tragedią. Tragedią, która nie zna podziałów politycznych i nie nadaje sobie dodatkowej wartości lub wagi.

Gdy ogląda się wypowiedzi wszystkich osób dotkniętych przez ten wypadek to znowu uderza to jak bardzo ta śmierć była bezsensowna. I niestety znowu ogarnęło mnie totalne wkurwienie i żałość, gdy oglądałem i słuchałem krótką wstawkę z symulacją ostatnich chwil katastrofy i odtworzeniem komunikatów z kabiny. I ta dzwoniąca niczym wyrok komenda: "Pull up! Pull up!". W imię czego? Jakiej kwestii wielkiej wagi, jakiej przyczyny i presji, pilot, ciągle słysząc "pull up, pull up", mając prawie zerową widoczność, niejednoznaczną komunikację z wieży i ciężkie warunki do lądowania, cały czas się obniżał. "Pull up, pull up" a tu co chwila ktoś wchodzi do kabiny. "Pull up" a pilot się cały czas zastanawia czy jednak jeszcze się nie obniżyć.

Nie posłuchał komendy, zapłacił za to najwyższą cenę a wraz z nim 95 innych osób. Polskie państwo zawaliło na całej linii.

A na końcu pozostaje biedna kobieta, która mówi do kadru, że oddałaby resztę swojego życia za choćby godzinną rozmowę ze swoim mężem...


Wszystko, kurwa, bez sensu..

niedziela, 3 kwietnia 2011

Mes Que un Club

I po kolejnej, długiej przerwie wracam do pisania bloga. Miewam niestety duże trudności z zachowaniem konsekwencji i dyscypliny w dbaniu o częstotliwość wpisów. Pracuję jednak nad sobą i zamierzam to zmienić. Na dowód swoich intencji dzisiejszy post postanowiłem poświęcić jednej z moich największych pasji, czyli drużynie FC Barcelony oraz zapoczątkować nowy zwyczaj na Caporozkmince polegający na regularnym, co-niedzielnym pisaniu o Dumie Katalonii. Tematów na pewno mi nie zabraknie ;)



Każdy prawdziwy kibic Barcy, zapytany dlaczego kibicuje właśnie jej, mógłby śmiało zacytować barcelońskie motto: Bo to "Więcej niż klub". W gruncie rzeczy jednak każdy fan nadaje temu hasłu własne znaczenie i tłumaczy sobie wyjątkowość tej drużyny w swój indywidualny sposób, co jest zupełnie naturalne, bo każdy jest wyposażony we własny bagaż przeżyć i doświadczeń.

Moje pierwsze wspomnienia związane z tą drużyną związane są z Ronaldo. Chodzi mi oczywiście o brazylijskiego napastnika, który przywdziewał trykot Barcy tylko przez jeden sezon (1996/1997), ale co to był za sezon!! 37 meczów i 34 bramki, większość wspaniałej urody. Jedną z najsławniejszych jest znakomity rajd w meczu wyjazdowym z Santiago de Compostela - przebiegł około połowy boiska z większością obrony przeciwnika na plecach i wpakował piłkę do siatki.



Większość fanów futbolu powiedziałaby: "Co za dzik!" :) Ja również należałem do tej grupy. Ronaldo był moim pierwszym idolem i jednym z powodów, dla których zacząłem kibicować Barcelonie. Drugim był mój brat, który kibicował Katalończykom od jakiegoś czasu i śmiechem kwitował moje pierwsze piłkarskie zapatrywania, które nakazywały mi być np. "Za Milanem" (choć jak Milan rozbił Barcę w finale LM w 1994, 4:0, to mu mina zrzedła :) ). Z czasem obaj zaczęliśmy dzielić wspólną pasję, czyli kibicowanie blaugranie.

Z każdym następnym sezonem moje zamiłowanie do drużyny, klubu, jego historii i filozofii rosła coraz silniej, aż osiągnęła obecny stan, czyli totalnego uwielbienia dla Dumy Katalonii. Dzisiaj nie jest o to trudno, bo Barca stanowi obecnie jedną z najlepszych ekip w historii futbolu, a poziom ich gry stoi na niewyobrażalnym poziomie (ostatnio złapałem się na tym, że oglądając inne spotkania, irytuje mnie nieporadność graczy pozostałych drużyn, jeżeli chodzi o utrzymanie się przy piłce. Gra jest szarpana, podania są wyprowadzane niedbale, piłka jest często wymieniana pomiędzy obiema stronami.. :) - jestem zbyt rozpuszczony przez Barcelonę).
A przecież stosunkowo niedawno, bo na początku poprzedniej dekady, nikt nie spodziewał się, że klub z Miasta Gaudiego, oprócz okazjonalnej, technicznej gry miłej dla oka, będzie w stanie coś pokazać w Europie. To był czas galaktycznego Realu Madryt z Zidanem, Raulem, Roberto Carlosem i Luisem Figo (przez niektórych zwanym "Judaszem" :) ). W owym czasie Barca ledwie dobijała do europejskich pucharów, a niekiedy znajdowała się raptem kilka miejsc nad strefą spadkową. Nie był to miły okres dla żadnego barcelonisty, ale kolejne lata zrekompensowały to z nawiązką. Parafrazując kultową już reklamę Mastercard - "Być świadkiem takiej gry - bezcenne."

Postaram się więc regularnie zamieszczać posty na temat swojego ulubionego klubu, a na razie pozostawiam wszystkich czytających z jedną z najbardziej emocjonujących akcji w historii Barcelony z komentarzem w pięciu językach (arabski komentator zdecydowanie najlepszy, zwłaszcza jak zaczyna wzywać Allaha :) ).


Bramka Iniesty z Chelsea w 5 językach :)

Pozdrawiam
Capo