Byłem wczoraj w kinie na „Bitwie Warszawskiej 3D”. Muszę otwarcie przyznać, że najprzyjemniejszym elementem tego wieczoru był fakt, że nie musiałem zapłacić za bilet : ), ale o tym za chwilę. Na początek wypadałoby powiedzieć, że twórcy polskich filmów idą z duchem czasu i przejmują najnowsze trendy produkcji kinowej. Nie są to co prawda imponujące efekty specjalne ani angażowanie do produkcji światowej sławy twórców, ale coś tam się zawsze podpatrzy w zachodniej kinematografii. W wypadku „Bitwy warszawskiej” przełożyło się to na przygotowanie filmu w technologii 3D, która wprawdzie nie podniosła jego wartości artystycznej (w gruncie rzeczy mógłby się on z powodzeniem obyć bez niej), ale pozwoliło producentom wyszarpać z kieszeni widza więcej kasy. Jest to żenująca praktyka, której po prostu nie znoszę, ale z zupełnym zrozumieniem przyjąłem, że i nasi producenci zwietrzyli szansę na dodatkowy zarobek. Drugą, po mistrzowsku opanowaną nowinką, okazał się być trailer, w którym (niczym w mało wymagających amerykańskich komedyjkach romantycznych) udało się zaprezentować wszystkie istotne sceny z filmu, tak żeby nie męczyć widza niepewnością czy po dotarciu do sali obejrzy dokladnie to po co przyszedł. Zapewniam Cię, drogi czytelniku, że obejrzenie poniższego zwiastunu powinno całkowicie zaspokoić Twoją chęć obcowania z tą produkcją. Możesz spokojnie poczekać aż Telewizja Polska zapłaci z Twojego abonamentu za prawo do puszczenia Ci tego filmu w czasie przyszłorocznych Świąt Bożego Narodzenia. Zdecydowanie nie ma co się spieszyć do kina.
Przejdźmy w każdym razie do samego filmu. Jeżeli miałbym go opisać jakimś krótkim i sprytnym podsumowaniem to powiedziałbym, że jest to połączenie kroniki wojennej, która w dość ambiwalentny sposób podchodzi do wiernego odtworzenia faktów (z tego względu Stalin na koniec filmu, zamiast uciekać wraz z Budionnym z Wołynia, wygłasza jakieś sentencje wobec Lenina w Moskwie) oraz kolażu kilku średnio ze sobą współgrających klimatów. Mamy więc na początek próbkę burleski w wykonaniu Nataszy Urbańskiej, która jak zwykle wije się na scenie, stara się, a wychodzi jak zwykle, czyli tak sobie. Następnie sztampowy i wielokrotnie ograny już motyw: kawaler oświadcza się pannie, szybki ślub, obiecują sobie dozgonna miłość i zakochany kawalerzysta wyrusza na wojnę (nawet wesela i nocy poślubnej nie ma! ). Oczywiście, że rozdziela ich wojna i zapowiada się na nieszczęśliwą miłość, ale wszystko jest tak schematyczne i przewidywalne, że już po pierwszych 15 minutach wiem, że ostatecznie będą żyli długo i szczęśliwie.
W każdym razie, niezależnie od rozterek głównych bohaterów, wojna toczy się dalej. Oglądamy więc natarcie Armii Czerwonej (a raczej czerwonej zbieraniny na wozach), a po nim następuje fragment, który określam jako „Wspomnienia frontowego czekisty”. W tę rolę wcielił się Adam Ferency i jest to chyba najlepsza kreacja w całym filmie (może dlatego, że aktor ten już dawno do perfekcji opanował odgrywanie komunistycznej mendy?). Główny bohater, grany przez Borysa Szyca (rola bez historii), towarzyszy czekiście w drodze na Warszawę prowadząc z nim dysputy społeczne niezbyt wysokich lotów aż do momentu swojej ucieczki (i śmierci czekisty). Potem następują po sobie już tylko serie scen kronikarskich z kampanii, przerywanych przez krótkie rozkminki taktyczne Piłsudskiego (Olbrychski ok, ale dupy nie urywa) i jego gadki ze swoim asystentem, Wieniawą (w tej roli Linda, który zdecydowanie nie nadaje się na czyjegokolwiek przydupasa, nawet jeżeli miałby nim być Piłsudski, więc nie wiem kto wpadł na pomysł, żeby obsadzić go w tej roli?).
I tak, wielkimi krokami, zbliżamy się do finałowej jatki (zwanej także „sekwencją bitewną”), w której wszyscy bohaterowie występują w z góry przewidzianych dla siebie rolach. Szyc jest wobec tego bohaterskim ułanem, Urbańska ofiarną sanitariuszką, która przewidująco nauczyła się strzelać z CKMu (nigdy nie wiadomo kiedy taka umiejętność się przyda, prawda?), koledzy-szulerzy Szyca, stają się sprawnymi szyfrantami i telegrafistami, zaprzyjaźniony ksiądz prowadzi żołnierzy do walki, a reszta osób w filmie po prostu zajmuje się uciekaniem lub umieraniem na naszych oczach. Hoffman pozazdrościł chyba Spielbergowi „Szeregowca Ryana”, bo uparł się, żeby przebić pod względem „krwistości” lądowanie na Omaha Beach. Posoka leje się ze wszystkich stron a najbardziej na obiektyw kamery. Rozumiem chęć oddania zaciętości walk w okopach, ale ostatecznie wyszła z tego krwawa „paciaja”, uniemożliwiająca śledzenie kolejnych wydarzeń. A już samo kontrnatarcie znad Wieprza wyszło tak mizernie, że człowiek zaczął się zastanawiać na co właściwie tak czekał przez 1,5 godziny?
No cóż, film wyszedł słaby i trudno go komukolwiek polecić. Chyba naprawdę Hoffman powinien po prostu już dać sobie spokój z kręceniem. W każdym razie, tak jak napisałem na początku, najbardziej pozytywne z tego wszystkiego było to, że mogłem obejrzeć całość za free i tym samym mój zawód był duuużo mniejszy. : )
Pozdro
Capo

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz