niedziela, 20 listopada 2011

Pep

Przyznaję się bez bicia, że w ostatnim czasie mocno zaniedbałem wątek barceloński w swoich rozkminkach. Skruszony, ponownie podejmuję ten bardzo interesujący dla moich czytelników (Paweł ; ) ) temat.

A skoro wracamy do tego, jakże szlachetnego, przedmiotu moich rozważań, to postanowiłem napisać kilka słów o postaci kluczowej, wręcz pomnikowej (biorąc pod uwagę jej dotychczasowe dokonania) dla katalońskiego klubu. Jest nią oczywiście Josep Guardiola, obecny trener FC Barcelony.

O Pepie postanowiłem napisać także z tego względu, że coraz częściej spotykam się z opiniami jakoby jego rola w sukcesach zespołu z Camp Nou była marginalna i nieznacząca. Barça wszak to „samograj”, niepotrzebujący trenera. „Z takimi gwiazdami to nawet Franz Smuda Europę by zawojował” a Guardiola ma „farta” (sic!!), że trafiła mu się taka drużyna..

Cóż, nie nazwałbym „fartem” przejęcia rozbitej porażkami drużyny w 2008 roku, tak jak nie mógłbym określić powyższych cytatów mądrymi. Jestem w stanie jednak zrozumieć do pewnego stopnia te opinie (a raczej przyczynę ich powstania), bo wynikają po prostu z niewiedzy. Takiej samej niewiedzy jaka rządziła moim rozumowaniem, gdy dowiedziałem się w 2008 roku, że Guardiola zostanie trenerem pierwszej drużyny.

W owym czasie Barça rozstawała się z Frank’iem Rijkaard’em, który poprowadził zespół do dwóch mistrzostw Hiszpanii oraz upragnionego Pucharu Mistrzów (drugiego w historii klubu). Zespół już wtedy zachwycał świat piękną grą, głównie w wykonaniu Ronaldinho, Deco i Eto’o. Ci wielcy piłkarze, którzy położyli fundamenty pod sukcesy Barcy stali się także do pewnego stopnia przyczyną (nie jedyną) spadku formy całej drużyny. Ciężko było z jednej strony wymagać większego zaangażowania od Deco czy Ronaldinho, którzy w klubowej i reprezentacyjnej piłce osiągnęli już prawie wszystko, a jednocześnie wyobrazić sobie drużynę bez nich. Ten stan zawieszenia ciągnął drużynę w dół a „Mister” nie był w stanie nic na to poradzić. Efekt – dwa kolejne tytuły przeszły Barcelonie koło nosa na korzyść uparcie goniącego ją Realu, a Rijkaard pożegnał się z pracą.

Na tym etapie stało się jasne, że drużynie potrzebny jest wstrząs a u jej steru silny przywódca, na miarę Guusa Hiddinka lub nawet, tak bardzo nie lubianego w Barcelonie, Jose Mourinho. Dlatego byłem mocno zdziwiony i poniekąd zawiedziony, że drużynę objął trener Barcy B, Josep Guardiola.

Ten wybór brzmiał dla mnie jak bezsensowne promowanie postaci istotnych dla historii klubu, jak dawniej bywało w przypadku nominacji dla Carlesa Rexacha lub Llorenc’a Serry Ferrera za czasów rządów Joana Gasparta. Pep ponoć przekonał prezydenta Laportę do swojej kandydatury imputując mu, że „nie będzie miał jaj, żeby go zatrudnić”. Super.. – pomyślałem sobie. Wystarczyło, że wygrał Segunda Division, wkręcił prezesa i już jest na stołku trenera pierwszej drużyny… Na szczeście to ja byłem głupi a Joan Laporta mądry.

Najpierw jednak przyszła porażka z Numancią oraz remis z Racingiem Santander, które tylko utwierdzały mnie w gorzkich przemyśleniach na temat najbliższego sezonu. Potem nastąpiła metamorfoza – 1:6 na wyjeździe ze Sportingiem Gijon („Wypadek przy pracy” – tak to wtedy sobie tłumaczyłem : ) ) oraz dwa ciężko wywalczone zwycięstwa z Betisem i Espanyolem. Prawdziwa bomba nadeszła jednak w następnej kolejce – 6:1 z Atletico Madryt nie zdarza się przypadkiem. A to właśnie od tego meczu należy liczyć wspaniały pochód Barcy po wszystkie możliwe do zdobycia tytuły w czasie jednego sezonu.

Barca zaczęła grać wspaniale – 21 kolejnych meczów bez porażki (tylko 2 remisy), wygrywając najczęściej różnicą kilku bramek oraz notując średnio ponad sześćdziesięcioprocentowe posiadanie piłki. Wszystko w rytm „tiki-taka” oraz nowej wersji „futbolu totalnego”, w ramach którego zawodnicy Barcy zaczęli dążyć do futbolowej dominacji na całej powierzchni boiska. Dziś ta formuła jest już znakiem firmowym Blaugrany, która po utracie piłki wręcz rzuca się do ataku celem jej odzyskania. Dzięki temu może automatycznie kontrować już 30-40 metrów od bramki przeciwnika!


Jeżeli połączymy to wszystko z rewolucją w składzie (Pep bez zbędnych ceregieli pożegnał się z Ronaldinho i Deco) i postawieniu przede wszystkim na katalońskich graczy (to on konsekwentnie stawiał na Pedro, Busquetsa i Pique)z Xavim i Iniestą na czele, to zaczynamy rozpoznawać jego wielkość.

Drużyna grała fenomenalnie, w puch rozbijając swoich największych rywali (3:0 i 4:0 z Sevillą, 2:0 i 6:2 z Realem, 4:0 z Valencią, 5:1 z Deportivo), całkowicie dominując grę oraz pokonując kolejne przeszkody w europejskich pucharach. Właśnie wtedy ujawniła się prawdziwa wielkość Guardioli. Zarówno w emocjonującym półfinale z Chelsea (z cudownym golem Iniesty), jak i w rzymskim finale z Manchesterem, cała drużyna pokazała niesamowity hart ducha, którego wykreowanie było niewątpliwą zasługa Pep’a. Poniżej kultowy już film motywacyjny, który Guardiola przygotował dla swoich piłkarzy przed finałem Ligi Mistrzów.


Rewolucja w składzie, wprowadzenie futbolu totalnego na boisku i niesamowity „team spirit” doprowadziły Barcę do kompletu zwycięstw we wszystkich rozgrywkach, w których drużyna brała udział w sezonie 2008/2009. Nieźle jak na debiutancki sezon na stanowisku pierwszego trenera pierwszoligowej drużyny..

Pep nadal kontynuuje wspaniały i zwycięski pochód Blaugrany. Nie wszystko w owym czasie poszło perfekcyjnie – nie udało się obronić Pucharu Mistrzów (po kontrowersyjnym półfinale z Interem Mourinho), nie wszystkie transfery okazały się być wzmocnieniami (Czygrinski, Zlatan), ale nadal cieszy umiejętne wprowadzanie katalońskich talentów do pierwszej drużyny (Thiago Alcantara, Jeffren Suarez) oraz sukcesy na arenie krajowej (2 kolejne tytuły mistrzowskie La Liga) i międzynarodowej (Puchar Mistrzów 2011).

Najciekawsze jest to, że pomimo osiągnięcia niezaprzeczalnych sukcesów i stania się legendą Barcelony już po 3 sezonach na trenerskiej ławce pierwszego zespołu, przed Guardiolą stoją kolejne wyzwania. Pierwszym z nich jest Jose Mourinho, obsesyjnie podchodzący do wyprzedzenia drużyny Pep’a w wyścigu o prymat w Hiszpanii, a kolejnym sam Guardiola, który swoimi dokonaniami bardzo wysoko wyznaczył sobie poprzeczkę. Już teraz, umiejętnie radząc sobie z Realem Madryt, Manchesterem United czy AC Milan głośno zastanawia się nad zmianą pracy i nowymi wyzwaniami poza swoim rodzinnym miastem. Życząc mu kolejnej wiktorii nad „królewskimi” w tym sezonie mam cichą nadzieję, że zmieni swoje plany i niczym Alex Fergusson w Manchesterze, porządzi Blaugraną jeszcze z dwie dekady.


Pozdro
Capo

niedziela, 13 listopada 2011

Ja też jestem patriotą!!!

Przez dwa dni mocno się zastanawiałem czy poświęcić jakiś wpis ostatnim wydarzeniom z okazji 11 Listopada, bo nie wiedziałem czy jest sens mówić o sprawach beznadziejnych. No i przede wszystkim nie byłem pewien czy będę w stanie we właściwy sposób skomentować wszystkie zajścia. Na szczęście pojawiła się osoba, która mnie w tym wspaniale wyręczyła i pod zdaniem której podpisuję się w 100 %.
(znajdziesz ją, Drogi Czytelniku, na końcu tego posta)

Uznałem jednak, że jest to chyba właściwa pora na to, żeby podzielić się z Wami rozkminką (choć to słowo raczej nie pasuje do wagi tego tematu) na temat mojego pojęcia patriotyzmu. Wbrew pozorom jest to dosyć częsty przedmiot moich rozważań (zaskakujące? : ) ). A chciałem o tym napisać właśnie teraz, bo odnoszę wrażenie że coraz częściej Polacy są zmuszani do udowadniania własnego patriotyzmu i to w taki sposób, który wcale nie przynosi temu pojęciu chluby. Co więcej, powstają coraz bardziej rozbudowane definicje tego pojęcia i z każdą następną wersją okazuje się, że krąg patriotów musi się zawężyć, a Ci co zostali oddzieleni linią od pozostałych nagle dowiadują się, że są jakąś „ukrytą opcją” albo „lewakiem” albo nawet „zdrajcą”. Ja także hołduję pewnej definicji patriotyzmu, ale wyłamię się ze schematu logicznego i przedstawię ją na końcu posta, bo chciałbym najpierw opowiedzieć Wam o tym wszystkim co sprawia, że czuję się patriotą.

Jestem nim, bo jestem świadom naszej historii, jej wspaniałych kart i osiągnięć naszych rodaków. Tego, że przez wiele wieków byliśmy społeczeństwem otwartym i roztropnym, wielkim w swej różnorodności. Jestem dumny, że rozwinęliśmy system demokracji szlacheckiej, który działał dobrze dopóki rodakom starczało rozumu aby z niego właściwie korzystać. Jestem dumny, że do walki mężnie stawaliśmy i pola nie odpuszczaliśmy, równocześnie jednak boleję nad tym, że od pewnego momentu zbyt ochoczo do tej walki się rwaliśmy i ostatecznie tylko ona nam pozostała. Jestem dumny, że uchwaliliśmy Konstytucję 3 Maja żałując jednocześnie, że to oświecenie przyszło tak późno. Mam wielką satysfakcję, gdy inne narody mówią o nas „Bohaterowie”, ale smuci gdy jesteśmy przedstawiani jako ciemiężyciele (a uczciwie trzeba przyznać, że zdarzały się i takie momenty w naszych dziejach). Krzepi moje serce świadomość, że jednoczymy i wspieramy się w momencie tragedii, smuci z kolei jak szybko pogrążamy się w swarach i kłótniach. Bo gdy Polacy kłócą się mało (swarliwość i tak leży w naszej naturze : ) ) to zdolni są do rzeczy wielkich.

Bo właśnie wielkich sukcesów i osiągnięć życzyłbym wszystkim rodakom, takich na miarę Gdyni, „polskiego cudu gospodarczego”, odkrywania planet, wielkiego szlema, Grand Prix w Formule 1, Nobla w każdej dziedzinie, a także sukcesów osiągalnych dla każdego z nas – dobrej edukacji, skutecznych rządów, bezpieczeństwa i perspektyw rozwoju!! Tak, to także są miary naszego patriotyzmu. Zbyt długo pogrążaliśmy się w cierpiętniczej walce z uciskiem, wrogiem, że zapomnieliśmy o tym, że patriotyzm to także dążenie do rozwoju nas samych i naszego kraju. Że walczyć niekoniecznie trzeba z kimś, ale można walczyć także o coś. A tym czymś jest kraj naszych marzeń i aspiracji, w którym każdy znajdzie miejsce na poszukiwanie własnego szczęścia i będzie czerpał satysfakcję z tego, że dzieje się to właśnie tutaj, w Polsce.

Takie marzenie przed oczami miało zapewne wielu naszych przodków, którzy dzielnie walczyli o wolność w powstaniach i na wojnach i ginęli bez możliwości jego realizacji. Z dumą wspominając ich dokonania powinniśmy pamiętać, że jesteśmy im winni realizację tego marzenia.

Na zakończenie obiecana definicja patriotyzmu, którą poznałem w liceum na lekcji języka polskiego (a jakże!! ; ) ) i którą do dziś uznaję za najbliższą memu sercu.

„Patriotyzm to umiłowanie własnego kraju i ludzi go zamieszkujących”

To dobra, prosta definicja. Nie zawiera dużej ilości przymiotników, które często potrafią z prostych rzeczy i postaw zrobić niesłychanie skomplikowane. Nie ma tutaj wyjątków, ukrytych znaczeń, gwiazdek, dopowiedzeń i wydaje mi się, że najlepiej traktować ją dosłownie – w całej rozciągłości.

Nie wiem i nie będę teraz przesądzał, którzy politycy i które partie najlepiej realizują założenia tak pojmowanego patriotyzmu, ale byłoby chyba dobrze dla nas wszystkich, gdyby wzięli sobie tę definicję mocno do serca.

Pozdro
Capo


P.S.: A poniżej wypowiedź Kuby Wątłego, o której wspominałem na początku posta.