Był taki czas, że cieszyłem się z tego co się dzieje wokół Powstania Warszawskiego. Cieszyłem się, bo przez dekady rocznica jego wybuchu była lekceważona, a pamięć o nim i jego bohaterach była przechowywana głównie przez jego żyjących uczestników i ich rodziny.
Cieszyłem się, gdy powstał nowoczesny budynek Muzeum Powstania (2004) i gdy 1 Sierpnia stał się prawdziwym świętem Warszawy. Żałowałem co prawda, że budynek został otwarty tak późno i wiele osób, które miał uhonorować nie dożyło jego otwarcia i nie było świadkiem ogólnego nastroju szacunku i dumy, który ogarnia miasto w rocznicę wybuchu powstania.
Jedną z tych osób była moja babcia, Helena, która w powstaniu brała udział jako sanitariuszka (ps. Lidka) - po szybkim zakończeniu walk na Ochocie przedostała się na Powiśle, gdzie pomagała rannym w zorganizowanym tam szpitalu. Jak rozmawiałem z babcią o powstaniu, to z jej wypowiedzi wyzierał smutek i gorycz. Złość na rząd w Londynie, że dopuścił do jego wybuchu i jeszcze większa złość na ruskich, że „stali i patrzyli” i nie pomogli i czekali aż Hitler zrobi za nich brudną robotę.
Wtedy, będąc jeszcze nastolatkiem, sam nie miałem do końca zdania. Ot, kolejne przegrane powstanie, Warszawa zrównana z ziemią i setki tysięcy ofiar. No i to podskórne przekonanie, genetycznie wyniesione z nadwiślańskiego kraju, że w romantycznym poświęceniu dla kraju nie mamy sobie równych na świecie. Smutna była to jednak konstatacja, bo zakładała, że jeżeli coś nam dobrze wychodzi to jest to jedynie patriotyczna śmierć..
Ekspozycja Muzeum Powstania czy „Powstanie ‘44” Daviesa zmieniły moje podejście do sprawy. Przekonało mnie ostatecznie, że wynik walki czy decyzje podjęte za naszymi plecami nie są istotne, stanowią jedynie smutne tło dla bohaterskiej postawy i niemy wyrzut dla sprawców tragedii. Jesteśmy mistrzami wynajdywania swoich błędów i przywar i dlatego tak łatwo przychodziło nam dojeżdżać się za to, że „Londyn powinien wiedzieć, że komuniści nam nie pomogą”, że „powstanie było skazane na klęskę”, że „szkoda miasta i straconego pokolenia”. Tak, niewątpliwie szkoda i być może ktoś mógł być mądrzejszy, ale najłatwiej kogoś oceniać gdy żyje się w dostatku, wolny i niezagrożony przez tyranię i nie widząc na co dzień śmierci i tragedii.
Trzeba było dopiero brytyjskiego historyka, który w swojej monografii przytoczył przypowieść, aby unaocznić nam błąd naszego rozumowania:
"Otóż pewien człowiek wchodzi do rzeki, żeby się zmierzyć ze zbrodniarzem. Decyduje się na to, ponieważ ów zbrodniarz od lat bije, morduje, upokarza jego rodzinę i ponieważ on sam należy do grupy, która postanowiła wymierzyć mu sprawiedliwość. Co więcej, uzyskał od przywódców tej grupy zapewnienie, że wszyscy będą działać ramię w ramię, i wybiera moment, gdy na przeciwległym brzegu pojawiają się tłumnie „przyjaciele przyjaciół”, od których oczekuje się pomocy. Wtedy wszystko zaczyna iść nie tak, jak powinno. Zbrodniarz, zamiast rzucić się do ucieczki, podejmuje walkę. „Przyjaciele przyjaciół” trzymają się z daleka. Człowiek zaczyna się rozpaczliwie miotać, ale nie rezygnuje. Dowódcy grupy wołają z daleka, prosząc o pomoc. Krzyczą bez przekonania, a ich głosy mieszają się ze sobą. „Przyjaciele przyjaciół” nadal trzymają się z daleka. Ponawiane nawoływania nie przynoszą żadnych reakcji. Wreszcie do wody wchodzi tylko jeden z niedoszłych ratowników, który szybko znajduje się w opałach. Po długiej walce zbrodniarz zaciska ręce na gardle człowieka i wpycha go pod wodę. Człowiek tonie. Kogo należy winić? A kogo pochwalić?"Norman Davies, Powstanie ’44, Kraków 2004
To spojrzenie pozwoliło mi zrozumieć, że polityczne i historyczne dyskusje nad sensownością wybuchu powstania są bez znaczenia. Nie zmienimy historii, nie odzyskamy straconego pokolenia i zburzonego miasta. Możemy jednak uhonorować walkę i patriotyzm bojowników, bo poświecili się dla nas, nawet jeżeli efekt ich walki nie przyniósł pożądanych rezultatów. Dlatego cieszyłem się, że powstanie jest tak celebrowane i że miasto oddaje mu hołd zatrzymując się na minutę co rok. Cieszyłem się z Muzeum Powstania i cieszyłem się z hucznych obchodów. Było mi miło, gdy w innych miastach w Polsce także czczono pamięć poległych.
Za każdym razem żałowałem jednak, że moja babcia nie mogła tego doświadczyć. Co roku myślę, że jak babcia zobaczyłaby to wszystko to być może nie mówiłaby o powstaniu wyłącznie ze smutkiem i goryczą. Jako o czymś nieudanym. Być może mógłbym ją przekonać, że to co robiła było ważne dla nas, dla mnie, niezależnie od tego czy udane czy nie. Że chcemy im powiedzieć, że są bohaterami i że chcemy wierzyć, że w razie potrzeby ich przykład byłby dla nas inspiracją do działania.
Nie wiem czy by się udało i nie wiem czy ta forma by się babci spodobała. Warszawa pełna widowisk powstańczych, gier miejskich, koncertów, Facebooka pełnego filmków promujących minutę ciszy (sam w zeszłym roku taki wrzuciłem) czy innych wydarzeń, które sprawiają, że powstanie staje się centralnym punktem programu kulturalnego stolicy.
Ostatnio zacząłem się zastanawiać czy za bardzo nie przesadzamy z tym wszystkim. Czy w dążeniu do zmiany percepcji powstania nie przekroczyliśmy pewnej granicy absurdu, w której króluje marketing a brakuje refleksji i w której świętowanie myli się z oddaniem czci. To ostatnie już zaczyna przekraczać nasze możliwości, z uwagi na wykorzystywanie powstania jako narzędzia walki politycznej i wywoływanie gorszących scen podczas uroczystości państwowych (marzę o tym, żeby w tym roku gwiżdżący motłoch nie pojawił się na żadnej z nich, ale to chyba marzenie ściętej głowy).
Rocznica wybuchu powstania staje się dniem, w którym coraz bardziej koncentrujemy się na sobie niż na wspomnieniu i uhonorowaniu poległych i walczących. I dlatego coraz częściej myślę o tym dniu ze smutkiem.
Capo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz