sobota, 17 września 2016

Dyrektor sportowy

Tak się jakoś składa, że jak ostatnio mam ochotę pisać o Legii, to tylko z uwagi na negatywne wydarzenia z nią związane. Niestety. Ale od razu uspokoję Cię czytelniku – nie będę się rozpisywał o ostatnim przegranym meczu z Borussią. Porażka ta, w pełni zasłużona, była spodziewana. To co martwi jednak to jej rozmiar. Liczyłem po cichu na gola, przeliczyłem się. Zakładałem skromne 0:3, to dostaliśmy w dwójnasób. I nawet fakt nie bycia najgorszą drużyną tej edycji po pierwszej rundzie nie osładza tej katastrofy (no bo z czego tu się cieszyć?). Trener Hasi zapewne całkowicie zasłużenie jest już „na wylocie” i naprawdę nie mam za bardzo argumentów w ręku aby go bronić (a nawet kilka rąk pełnych argumentów za jego wyrzuceniem), niemniej jednak także i sposób w jaki go zwolniono dowodzi generalnej tezy, którą przyjdzie mi tu przedstawić – Legia nie ma profesjonalnego systemu zarządzania jakością sportową na najwyższym poziomie!

Ktoś może powiedzieć, że transfery to loteria. Raz się uda, raz się nie uda. Czasami piłkarz łatwo wejdzie do zespołu (Nikolic), czasami potrzebuje sporo czasu aby w nowej drużynie znaleźć swoje miejsce (Lewczuk) a czasami jest kompletnym niewypałem (Ojamaa). Taka kolej piłkarskiego losu, że nie zawsze wyjdzie to, co sobie zamierzyliśmy (niepiłkarskiego zresztą też). Czy można coś na to poradzić? Można. Na tym właśnie polega rozwinięty i profesjonalny skauting, który polega na długotrwałym poszukiwaniu, przyglądaniu się i analizowaniu potencjalnych piłkarzy do zespołu. Ktoś może powiedzieć: No jasne, ale przecież nawet jak sobie wypatrzysz zawodnika idealnego to on ci do klubu nie będzie chciał przejść albo nie będzie cię na niego stać. Oczywiście. Tylko, że właśnie dlatego skauting mniejszych klubów (takich jak Legia w skali europejskiej) musi być wyspecjalizowany – penetrować te obszary, w których może znaleźć potencjalnych piłkarzy. Z pewnością nie jest to zadanie łatwe, wymaga posiadania grupy fachowców i lat konsekwentnych działań. Czy Legia ma taki zespół? Trudno powiedzieć. Z jednej strony mamy w ostatnich latach kilka bardzo dobrych transferów (Nikolic, Pazdan, Duda, Guilherme) a z drugiej trochę niewypałów (Masłowski, Ojamaa, Piech, cała plejada graczy egzotycznych jak na nasze warunki: Arruabarena, Helio Pinto, Bruno Mezenga) i trochę piłkarzy, którzy po prostu dobrze wprowadzili się do zespołu, bez żadnych fajerwerków w którąkolwiek stronę (najlepszym przykładem jest Prijovic). Czy to dobry bilans działania skautingu? Powiedzmy, że może być, choć biorąc pod uwagę jakimi budżetami Legia dysponuje to oczekiwałoby się nieco więcej. Ale tutaj generalnie dochodzimy do zasadniczej sprawy – to nie skauting gra na boisku tylko piłkarze. A kto odpowiada za ich przygotowanie? Trener. Przejdźmy więc do tego jak Legia dobierała sobie ostatnio trenerów.

Jan Urban wielki piłkarzem był (trzy gole wbite Realowi piechotą nie chodzą). Czy był wielkim trenerem? Raczej nie, bo po prostu nie miał kiedy nim zostać. Trenował drużyny młodzieżowe Osasuny Pampeluna i dano mu szanse poprowadzenia czołowych polskich drużyn, to z niej skorzystał. Dostał dobrą drużynę na start, to było mu łatwiej. Wprowadził kilka dobrych rzeczy (nastawił Legie ofensywnie, dawał szansę młodym zawodnikom), zdobył mistrzostwo, ale na dłuższą metę zaczął mieć trudności. Z mojego punktu widzenia zabrakło mu po prostu doświadczenia. Jego dalsze losy to potwierdzają – w Osasunie pożegnano się z nim szybko, w Poznaniu po pierwszych sukcesach przyszedł smutny koniec. Gra na najwyższym poziomie wymaga także trenera na najwyższym poziomie. Podobne historie dotyczą Skorży, Michniewicza. Trenerów bardzo zdolnych i dobrych, którzy są nierówni. Dlaczego? Bo, jak sądzę, brakuje im doświadczenia.

Wróćmy jednak do Legii. Po trenerze Urbanie nastał trener Berg. Z dużym doświadczeniem? Bynajmniej. Najbardziej imponował tym, że grał kiedyś u Alexa Fergussona. Jako doświadczony obrońca znacząco poprawił Legię defensywnie. Strzelać gole już umiała, bo ją trener Urban tego nauczył, to i w cuglach wygrała mistrzostwo. Grała świetnie na początek kolejnej rundy, ale potem przyszła katastrofa z Celtikiem, oddanie Radovica, nie znalezienie wartościowego następcy (pozdrawiam skauting) i wszystko się posypało. A trener zaczął mieć problem z formą fizyczną zawodników oraz nieumiejętnością tworzenia akcji ofensywnych. Zbrzydła nam ta Legia wtedy strasznie i z tego marazmu nie może się podnieść do dziś. Dopóki wszystko szło dobrze trener był ok, gdy na horyzoncie pojawiły się trudności zabrakło mu umiejętności żeby coś zmienić. W efekcie w Legii pojawił się doświadczony fachowiec – Stanisław Czerczesow. Dostał zadanie i je wykonał. Legia nadal nie grała pięknie, ale i trener wszedł z marszu, w połowie sezonu, zarządził tym co miał i zrealizował postawiony przed nim cel. Co miał trener Czerczesow, czego nie mieli poprzednicy? Doświadczenie.

Jego ściągnięcie byłoby dowodem na to, że myślenie o zarządzaniu sportowym w Legii się zmienia, że zamiast oryginalnych myśli pojawia się trzeźwa ocena sytuacji. Niestety, zatrudnienie trenera Hasiego temu przeczy. Oczywiście, odejście trenera Czerczesowa to coś na co Legia raczej nie mogła mieć wpływu. Trener dostał świetną ofertę ze swojej federacji, a Legia nie była skłonna wydać dużej kasy na zawodników, których ściągnięcie zachęciłoby trenera do zostania (sam deklarował, że awans do LM zdobędzie jak dostanie zawodników). Nie mógł wiedzieć, że Legia będzie miała tak korzystną ścieżkę awansu, ale trudno przesądzać czy miałoby to dla niego jakieś znaczenie. Taki przywilej profesjonalisty. Kogo jednak Legia mianowała jego następcą? Besnika Hasiego, który prowadził Anderlecht w LM jako były zawodnik tego klubu, zdobył z nim mistrzostwo, a potem nastąpiła degrengolada i został z niego wyrzucony. Dodać trzeba, że był kolegą z boiska dyrektora sportowego Legii, Michała Żewłakowa. Czy ta historia nie brzmi Ci podobnie, Drogi Czytelniku? Bo jak dla mnie to trener Urban i trener Hasi mogliby się napić wspólnie dobrej whisky i puścić oko do przygotowującego drinki Michała Żewłakowa.

Legia Warszawa najwyraźniej nadal nie zrozumiała, że poszukiwanie trenera powinno być poprzedzone takimi samymi przygotowaniami jak zakup dobrego piłkarza. Że trener jest gwarantem stabilnej pracy i rozwoju wartości graczy, za których zapłaciło się niemałe pieniądze. M.in. dlatego powinien być to doświadczony fachowiec, który z niejednego pieca chleb już jadł, a nie czyjś kumpel albo postać z plakatu piłkarskiego, do którego władze klubu mogą wzdychać oddając się fantazjom na miarę finału LM (w którym akurat Berg nie zagrał). Chciałoby się liczyć na to, że takiego fachowca Legia będzie poszukiwała poprzez staranny research, rozmowy o filozofii prowadzenia drużyny i planie jej rozwoju na najbliższe sezony (tak żeby nie być zdziwionym, że trener Czerczesow uważa koncepcję rozwoju szkółki za niewartą jego czasu). I wreszcie, żeby mieć opcje i nie musieć szukać nerwowo. A jeżeli jesteśmy już do tego przymuszeni to żeby brać raczej tego bez chwilowego blichtru LM, a raczej takiego co to na niejednej przyboiskowej ławce tyłek wygrzał. I tak zupełnie na marginesie dodam, że przecież ostatnio z powrotem do Piasta wrócił trener Latal. Czy nie lepiej było jego „na szybko” zatrudnić jako następcę Stanisława? Widać przykurzony nieco splendor wicemistrza Europy był bledszy niż dobrego znajomka Michała Żewłakowa.

I tu dochodzimy do finalnej kwestii – uważam, że Legia ma słabego dyrektora sportowego. Michał Żewłakow pełni w Legii bardzo ważną funkcję, kluczową w każdym klubie piłkarskim. To on ma dbać o jakość sportową poprzez właściwie działający system skautingu, szkolenia i doboru wykonawców objętej strategii. Niestety, większość działań Legii w tej dziedzinie wygląda jak studium różnorodnych przypadków. W efekcie pion sportowy to jedyny obszar w Legii, którego nie mogę nazwać w pełni profesjonalnym, co szokuje jeżeli widzi się jak wiele Legia osiągnęła w innych obszarach. Zawodzi jednak w tym najistotniejszym. Trudno jednak liczyć na profesjonalizm w tej dziedzinie, jeżeli zadania powierza się osobie zrekrutowanej na podstawie dwóch kryteriów: związków z klubem i długoletniej zagranicznej kariery piłkarskiej... Szybkie zwolnienie trenera Hasiego to kolejny kamyczek do tego ogródka. Nieważne, że słuszne. Ważne, że pokazuje kolejny raz brak właściwego podejścia do tematu.

Czas na pełen profesjonalizm Legio, najwyższy czas...

piątek, 2 września 2016

Historia a my...11 lat później

Mniej więcej jedenaście lat temu pokusiłem się o napisanie tekstu, który finalnie został opublikowany na łamach licealnej gazety „Czadek”. Przyznam się, że napisałem go poruszony obchodami sześćdziesiątej rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau. Wyznania byłych więźniów tego strasznego miejsca kaźni, które zostały wplecione w oficjalne obchody, wywarły na mnie duży wpływ, wzburzyły mną, można by rzec, i przywiodły do wielu refleksji, które udało mi się zebrać w krótki tekst. Przeklejam go poniżej.

Historia a my

Jestem Polakiem. To może powiedzieć każdy z nas. Czy wystarczy jednak pusta deklaracja? Geograficzne określenie siebie jako mieszkańca ziem pomiędzy Odrą a Bugiem? Czy na to, kim jesteśmy składają się tylko rodzina, przyjaciele, zainteresowania, praca którą wykonujemy, nasze przyzwyczajenia? Może jednak to początkowe stwierdzenie determinuje o wiele więcej? I nie chodzi mi o dozgonne przywiązanie do reprezentacji narodowej, gromkie „Leć Adam, leć”, czy wypowiadane z ledwo skrywaną drwiną w głosie nieśmiertelne „Polak potrafi” (które skądinąd uzyskało już drugie popularne znaczenie jako idealny komentarz cwaniactwa w najgorszym wydaniu). Pod zewnętrzną skorupą małego i prowincjonalnego kraiku, którym targają wielkie aspiracje, kryje się historia narodu wielkiego, złożonego z wielu różnych kultur i nacji. Wszystko to jednak uległo zatarciu. Wydarzenia ostatniego stulecia zepchnęły nas do dzisiejszej rzeczywistości i pozycji wśród innych państw- jako kraju goniącego Europę i resztę wysokorozwiniętych państw świata. Historia obchodząc się z nami niekiedy bezlitośnie (często z naszej własnej winy) dała nam jednak drugą szansę. Jesteśmy wolni, możemy sami za siebie decydować i liczyć, że z naszym zdaniem, w rozsądnych granicach, inni będą się liczyć. Trzeba tę szansę wykorzystać-odbudowywać gospodarkę, zatarte w czasach komunizmu zdrowe stosunki społeczne oraz kulturę, która paradoksalnie przyhamowała właśnie w tym momencie, kiedy mogła rozwijać się zupełnie swobodnie. Rozpoczynając budowę lepszego jutra musimy jednak postawić silne fundamenty - spojrzeć wstecz i mądrym okiem ogarnąć naszą historię. Rozliczyć się z przeszłością, odpowiedzieć sobie na pytanie: kim naprawdę jesteśmy i dokąd zmierzamy? To powinno być nasze credo w odbudowywaniu prawdziwej tożsamości narodowej. Tożsamości na miarę naszych aspiracji i roli jaką chcemy odgrywać w dzisiejszych czasach. Jest to proces bardzo ciężki i bolesny, ale nie można go pominąć. Z wielką radością należy powitać fakt, że proces ten po ponad piętnastu latach nareszcie się rozpoczął. Obchody rocznicy wybuchu powstania warszawskiego oraz uroczystości wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau dowodzą, że wspomnienie i ponowne osądzenie bolesnych etapów naszej historii wzmacnia a nie dzieli i przynosi nadzieję na lepsze jutro. Gdy odważymy poddać się dobrowolnemu osądowi historii z pewnością odkryjemy, że za zwrotem „Jestem Polakiem” kryje się o wiele więcej niż tylko przynależność narodowa.

Nietrudno zauważyć, że moja wypowiedź, która w pierwotnym zamierzeniu miała wyrazić poruszenie wydarzeniem, którego relację oglądałem na żywo w telewizji, przerodziło się w pewną próbę rozrachunku z historią własnego państwa i narodu. Płynnie przeskoczyłem do refleksji nad obecnym stanem społeczeństwa oraz wyzwaniami i możliwościami, które przed nami stoją, wyrażając niejako pragnienie dążenia do czegoś więcej. Jeden z moich kolegów, po przeczytaniu tego tekstu, stwierdził, że brzmi jak nacjonalistyczna odezwa. Gdyby powiedział „patriotyczna” to być może bym się z nim zgodził, gdyż w gruncie rzeczy kierowało mną właśnie takie patriotyczne uniesienie. Niezależnie jednak od nastroju chwili, wyrażone w tym fragmencie poglądy są mi bliskie do dziś.

Powracałem do tego tekstu wielokrotnie, nie raz zastanawiając się czy nie warto dokonać swoistego rozrachunku z tym co udało nam się od tego czasu zmienić, a co zapisać należy po stronie porażek. Pierwotny tekst powstał przecież świeżo po naszej akcesji do Unii Europejskiej. Po 10 latach funkcjonowania w niej Polska zmieniła się bardzo, także Polacy się zmienili. Jeszcze rok, dwa lata temu mógłbym napisać bardzo pochlebny tekst, przyłączając się do powszechnej narracji „sukcesu transformacji”, w którym 25-lecie było przedstawiane jako jednoznacznie pozytywny proces. I trzeba jednoznacznie powiedzieć, że apologeci takiego poglądu mają za sobą mocne dowody na poparcie swoich przekonań. Pod względem ekonomicznym Polska dokonała olbrzymiego postępu. Dokonaliśmy skoku cywilizacyjnego, dla którego (biorąc pod uwagę jego tempo) trudno znaleźć porównanie w historii (zwłaszcza wiedząc gdzie i z czym zaczynaliśmy). Szybkie tempo niesie jednak ze sobą również zagrożenia – ważne rzeczy umykają, na inne przymyka się oko, a czasami po prostu nie zdajemy sobie sprawy z ich znaczenia. I tak jak cieszę się z tego, że Polska nie była już traktowana jako wiecznie narzekająca, niezorganizowana i była stawiana za wzór, a Polacy (zwłaszcza młodzi) mogli bez kompleksów uczestniczyć w codziennym życiu globalnej wioski, to martwi mnie, że duże części naszego społeczeństwa do tego postępu cywilizacyjnego dostęp mają ograniczony. I nie chodzi mi tu tylko i wyłącznie o pieniądze (chociaż program 500+ dobitnie pokazuje jak wielkie znaczenie mają one dla wielu ubogich rodzin), ale może nawet przede wszystkim o tę przysłowiową „równość szans” czy „wyrównywanie różnić między Polską A i B”. Każdy kto choć trochę rozgląda się wokół siebie wie, że to fikcja. Są w tym kraju ogromne połacie dobrobytu (i wspaniale, że powstały), ale jest też również wiele miejsc, po których od razu widać, że nikogo nie obchodzą (razem z ludźmi, które je zamieszkują). I chyba właśnie o ten „brak starania o cały dom” możemy mieć do siebie pretensję. Tak, do siebie, bo to my dajemy politykom władzę i umocowanie do rządzenia. Wkurza mnie, że cały czas nie możemy się nauczyć jak z tego narzędzia właściwie korzystać.

Jest jednak coś, co w świetle tego licealnego tekstu boli mnie i zaskakuje najbardziej, co wręcz wychodzi naprzeciw głównej myśli w nim wyrażonej. Nie będę ukrywał, że „Historia a my” miał być wstępniakiem. Pierwszym tekstem zapowiadającym całą serię felietonów (czy bardziej felietoników) historycznych, które pokazywałyby, że Polska w swojej historii nie była jednowymiarowa. Można znaleźć wiele przykładów i całe okresy naszej historii, które pozwalają wpisywać ją w szerszy kontekst społeczno-polityczny Europy, a „polskość” definiować jako otwartość i różnorodność. Jest dla mnie oczywiste, że dzisiejsza tzw. „narodowa polskość” to efekt krzywd wyrządzonych nam najpierw przez zaborców a potem przez XX-wieczne totalitaryzmy. Oczywiście, że odegrała istotną rolę w zachowaniu naszej tożsamości, ale przecież to jak siebie pojmujemy dzisiaj nie musi być definiowane w opozycji do innych. To co było potrzebą chwili wtedy, nie musi być współczesnym standardem.

Gdy Polska przeżywała swój „złoty wiek” jej cechą szczególną była różnorodność: poglądów, religii, mieszkańców. To był kraj, który nie deklarując tego wcale, był domem dla wszystkich, którzy chcieli w nim mieszkać. I tacy byli Polacy – różnorodni. Gdyby przeprowadzić badania genetyczne współczesnych polskich obywateli jestem przekonany, że dowiodłyby, że nie ma jednego klucza, jednej kombinacji rasy i pochodzenia, które mogłyby nas jednoznacznie zdefiniować. Ostatnio jednak coraz częściej słyszymy o tym co znaczy być „prawdziwym Polakiem”. Trzymam kciuki za dobre samopoczucie ludzi, którzy głoszą te teorie sami będąc potomkami Rusów, Niemców, Żydów, Szwedów, Turków, Tatarów, Węgrów no i tych prawdziwych Polan, którzy przecież już w XI w. znani byli z ortodoksyjnego podejścia do „czystości rasy”. Z takich rojeń można by się śmiać, gdyby nie całkiem konkretne ich reperkusje.

Gdy widzę marsze ONR, które swoją stylistyką przywracają pamięć o pochodach nazistów i faszystów to wywołuje to we mnie zdumienie. Zdumienie nad nie zrozumieniem roli jaką nasz naród odegrał w rozwoju tych ruchów – roli wroga, a w najlepszym razie narzędzia, na pewno nie sojusznika. Gdy widzę z jaką pazernością ruchy prawicowe zawłaszczają pamięć o Powstaniu Warszawskim ogarnia mnie złość, bo Armia Krajowa była miejscem, które łączyło ludzi ze wszystkich środowisk i było w niej miejsce dla każdego prawdziwego patrioty, niezależnie od przekonań społecznych i politycznych. Dlatego krew mnie zalewa jak widzę, że pamięć o niej jest wykorzystywana do dzielenia a nie łączenia rodaków. A tylko oburzeniem mogę na razie reagować na doniesienia o atakach na obcokrajowców, „patrolach narodowych” czy szerzeniu ksenofobii i antysemityzmu (na czele z paleniem kukieł Żydów). Czasami słyszę argumenty, że to są jednostkowe przypadki, tylko że to się wcześniej po prostu nie działo! Dlatego nie można nad tym przechodzić obojętnie!

Nie chcę, żeby Polska tak wyglądała, nie chciałbym żeby Polacy się tak zachowywali. Chciałbym, żeby był to kraj, w którym realizować swoje marzenia i aspiracje mogliby wszyscy jej mieszkańcy, nie wykluczając nikogo. Tak aby każdy (a nie tylko wyznaczone odgórnie grupy) mógł być dumny ze stwierdzenia „Jestem Polakiem”.