sobota, 28 maja 2011

Grande Barca!!!

No i udało się!!! Barca zdobyła Puchar Europy!! Jest to czwarty tytuł w historii klubu. Aż się nie chce wierzyć, że na żywo oglądałem zdobycie trzech z czterech tak drogocennych trofeów!! Historia tego klubu tworzy się na naszych oczach, tak jak tworzy się legenda tej wspaniałej jedenastki i jej znakomitego trenera, który znowu udowodnił, że należy mu się miejsce wśród największych coach'ów naszych czasów. Wygrał ciężką batalię z Mourinho i dwukrotnie pokonał Manchester wielkiego Alexa, który tym razem, odebrawszy bolesną lekcję 2 lata temu, miał powrócić z jeszcze lepszą ekipą i sposobem na pokonanie blaugrany. Okazało się jednak coś zupełnie innego i jeżeli miałbym być szczery to po dzisiejszym meczu mogę stwierdzić tylko tyle, że sir Alex chyba nie lubił nigdy odrabiać zadań domowych, bo popełnił te same błędy co wcześniej, a Barca okazała się być po prostu jeszcze lepsza.

Już we wcześniejszych rozkminkach na ten temat wychodziło mi, że Barca nie powinna się za bardzo obawiać Manchesteru, bo ma po prostu mocniejszy skład, zwłaszcza w środku pola. Oczywiście United ma świetną obronę i wspaniałego Rooney'a, ale, poza kilkoma gwiazdami rozgrywającymi swoje ostatnie wielkie zawody (Giggs, Scholes), mają w składzie solidnych wyrobników na poziomie LM (Park, Carrick) oraz latynoskie, niespełnione jeszcze gwiazdki (Hernandez, Valencia). Za mało by podjąć walkę z Barcą.


Ale gdzieś po głowie chodziła obawa przed żądnym rewanżu Alexem, który na pewno coś przygotował specjalnie na tę okazję. Nie wygrywa się w końcu tyle razy Premiership i dwukrotnie LM, żeby nie wyciągać wniosków z własnych porażek i nie korzystać z mądrości innych (Hiddink, Mourinho), którzy potrafili napsuć dużo krwi Barcelonie.

Otóż nie sprawdził się czarny scenariusz, a Ferguson udowodnił, że jest po prostu strasznie zachowawczy. "My way or the highway" chciałoby się powiedzieć, a ta droga w tym wypadku to gra w otwartą piłkę z Dumą Katalonii. I znowu się Alex sparzył i to jeszcze dotkliwiej niż wcześniej, bo rywalizacja zakończyła się wraz z golem Villi (na marginesie, przepięknej urody). Oczywiście United poszalało przez pierwsze 10 min. (tak jak w 2009), ale potem wszystko wróciło do normy, czyli Barcy prowadzącej grę. Messi był oczywiście podwajany i potrajany, ale nie zniechęciło go to do przeprowadzania rajdów w pole karnym Manchesteru. Dzięki temu zamieszaniu Xavi mógł odnaleźć Pedro i ten wpakował piłkę do siatki.

W jednym trzeba jednak przyznać Alexowi rację - Rooney to wielka gwiazda i piłkarsko zyskał od ostatniego finału. Wziął na siebie odpowiedzialność i strzelił ładnego gola (nie będę już roztrząsał czy był spalony ;)). No ale na Barcę jeden Rooney to za mało..
W drugiej połowie Park się starał, ale niewiele z tego było, Carrick próbował jak mógł przeszkadzać, ale i tu nie było lepiej, a Giggs, wstawiony na środek, jakby w ogóle nie istniał na boisku - Scholes i Nani weszli, gdy było już za późno. Z kolei obrona tak pilnowała Messiego, że strzelił kluczowego gola po indywidualnej akcji. :) Bramka Villi to już tylko egzekucja.
Masakra - i czego tu było się tak bać? ;)


GRANDE BARCA!! GRANDE MESSI!! GRANDE VILLA!!! GRANDE XAVI Y INIESTA!!!!



VISCA EL BARCA!!! PARA SIEMPRE!!!!
:D

Pozdrawiam
Capo

piątek, 27 maja 2011

Żegnaj Margo!!

Bardzo zasmuciła mnie dzisiejsza wiadomość o śmierci Małgorzaty Dydek. Wielka szkoda wspaniałej zawodniczki i naszej najlepszej koszykarki w historii. Jako jedna z pierwszych polskich sportsmenek stała się prawdziwą gwiazdą i zyskała światową rozpoznawalność dzięki występom w WNBA - długo zanim Trybański, Lampe czy Gortat mogli pomarzyć o grze w jej męskim odpowiedniku.

Pamiętam, że dawniej irytowała mnie jej słaba skoczność i dynamizm, co czasami objawiało się w zabawnych sytuacjach, gdy dużo niższe od niej, czarnoskóre zawodniczki wybijały jej np. piłkę z rąk albo skuteczniej zbierały spod tablicy. I nigdy nie zrozumiem co Margo od czasu do czasu robiła na obwodzie zamiast królować pod koszem ;). A ona po prostu, wychowana w europejskiej szkole, nie bacząc na swój wzrost, rzucała z dystansu (i najczęściej trafiała). Niezależnie jednak od tych sporadycznych, kuriozalnych zagrań, które zdarzają się przecież największym sportowcom, Małgorzata Dydek była koszykarką wybitną, która walnie przyczyniła się do zdobycia przez Polskę Mistrzostwa Europy w 1999 r., a także współtworzyła większość sukcesów Foty Porty Gdynia na europejskiej arenie. Grając w Utah Starzz i Connecticut Sun stała się czołową zawodniczką najlepszej ligi świata. Tak jak Chiny zostały w pewnym momencie pobłogosławione Yao Mingiem (bez którego ten kraj nie istniałby na koszykarskiej mapie świata), tak my otrzymaliśmy w prezencie od sportowego losu Małgosię Dydek wokół której Tomasz Herkt mógł zbudować niezły zespół na skalę światową i zagrać z nim na igrzyskach w Sydney.

Margo wpisała się na stałe w historię polskiej koszykówki - obyśmy jeszcze kiedyś doczekali się tak wspaniałej zawodniczki.

A na koniec, tradycyjnie, filmik odnoszący się do głównego tematu:

sobota, 21 maja 2011

Książki Clancy'ego - Uwaga na spoilery AAAAA!!!!! ;)

W ostatnim czasie zająłem się czytaniem powieści polityczno-szpiegowskich Tom'a Clancy'ego. Z uwagi na to, że mój tata posiada dość pokaźną kolekcję jego książek to przeczytanie ich w kolejności nie nastręczało wielu problemów.

Więcej, momentami naprawdę wkręcałem się w przygody Jack'a Ryan'a, który, zaczynając jako historyk i analityk CIA, staje się bohaterem amerykańskiego wywiadu: wykrada Rosjanom podwodny okręt atomowy ("Polowanie na Czerwony Październik"), zapobiega wojnie nuklearnej między mocarstwami ("Suma wszystkich strachów"), wywozi z ZSRR szefa KGB ("Kardynał z Kremla"), doprowadza do upadku administrację prezydenta USA, zamieszanego w nielegalną wojnę z kolumbijskimi baronami narkotykowymi ("Stan zagrożenia"), ratuje członków brytyjskiej rodziny królewskiej przed zamachem IRA ("Czas patriotów") (wydarzenia nie zostały wymienione chronologicznie - przyp. autora ;) ), aby w końcu zostać Doradcą Prezydenta ds. Bezpieczeństwa Narodowego. Niezła kariera, nie ma co. Aha, no i zapomniałem dodać, że w tak zwanym międzyczasie Jack stał się przebrzydle bogaty, dzięki inwestycjom na giełdzie, no i machnął też doktorat - pewnie w wolnej chwili ; ) Nie ma co - Jack Ryan to jest gość.

W każdym razie wraz z kolejnymi odsłonami jego historii robi się jeszcze ciekawiej. Otóż Jack pomaga rozwiązać kryzys międzynarodowy - Japonia wypowiada wojnę USA i zdobywa broń atomową. Stany są w kropce, bo (uwaga, uwaga!!) - pozbyły się prawie całego swojego arsenału nuklearnego!! Tak, tak. USA i Rosja wyrzuciły całą broń atomową na śmietnik, nie zważając na to, że np. Chiny czy Indie tego nie uczyniły!! No, ale dobra nie czepiajmy się - dobrze się czyta, więc jedziemy dalej.
Jack pomaga pokonać i rozbroić Japonię i w nagrodę zostaje mianowany wiceprezydentem i co się dzieje??? Japoński pilot kamikaze wbija pasażerskiego Boeinga 747 w amerykański Kapitol zabijając urzędującego prezydenta i prawie cały Kongres!!! Nie ma zbyt niemożliwych scenariuszy - Jack zostaje Prezydentem!! ("Dług honorowy")

I co się dzieje potem? Oczywiście od razu Chiny, Indie i Iran zawiązują tajne przymierze i spiskują przeciwko USA (bo wiadomo, że Indiom i Chinom od lat jest po drodze). Iran atakuje USA wirusem ebola, organizuje zamach na Saddama i przejmuje władzę w Iraku. Jednak nie z Jack'iem te numery! USA radzą sobie z wirusem, wygrywają wojnę lądową z połączonymi siłami iracko-irańskimi (10 lat morderczej wojny pomiędzy tymi państwami nie przeszkodziło im szybko się zjednoczyć ;)) i na dodatek zabijają w rewanżu przywódcę Iranu (za ten wredny numer z wirusem). Aha, w międzyczasie wyłączają z gry Indie, demolując jej marynarkę wojenną ("Dekret") ;). Wniosek prosty - z Jack'iem się nie zadziera!

No ale już w następnej książce okazuje się, że Chiny nie odrobiły zadania domowego, strzelają fochy na prawo i lewo i jeszcze planują atak na Syberię, bo Rosjanie odkryli tam ogromne złoża bogactw naturalnych. A sami biedaczki nie mają rezerw walutowych (bo podobno wydają kasę na prawo i lewo - nie ma to jak rozrzutny Chińczyk, co z tego że w "realu" Chiny swoimi rezerwami praktycznie ratują stabilność dolara) i jeszcze na dodatek nie chcą się dogadać z Amerykanami w sprawie umowy handlowej. Być może dlatego, że Ryan, jako pierwszy prezydent od czasów Nixona, oficjalnie uznał niepodległość Tajwanu? ;)

Tak, oczywiście dochodzi do ogromnej wojny: Rosja + USA vs. Chiny, miejsce: Syberia. A tak zupełnie przypadkiem, w międzyczasie, Ryan załatwia (w ciągu jednego spotkania plenarnego sojuszu w Warszawie - miły akcent dla naszej peryferyjnej dumy), że Rosję przyjmują do NATO ;). Ale to dosyć niespodzianek, bo Chiny dostają oczywiście wciry a Jack rozkminia na koniec, że być może będzie to ostatnia z wojen? (ciekawe słowa jak na prezydenta za którego kadencji USA uczestniczyło w 3 dużych konfliktach : ) ("Niedźwiedź i smok").

No dobra, może trochę zbyt się wkręciłem w rozkminianie tych motywów, bo cała ta seria to "political fiction", ale dawno nie czytałem książki tego typu tak bardzo oderwanej od realiów współczesnych stosunków międzynarodowych. Wcześniejsze pozycje Clancy'ego (autor na zdjęciu obok), osadzone w czasach "zimnej wojny", były bardzo spoko, ale im dalej w las..

Niemniej jednak całość czyta się bardzo dobrze i w gruncie rzeczy mogę polecić serię książek tego autora każdej osobie, która lubi od czasu do czasu odmóżdżyć się przy tego typu literaturze :).


Pozdro

niedziela, 15 maja 2011

Eurowizja

Ano obejrzałem wczoraj finał tegorocznej Eurowizji. Tzn. obejrzałem przydzielanie punktów, bo to chyba jest jedyny naprawdę ciekawy element tego konkursu - oglądanie rozwijającej się przyjaźni między narodami, które hojnie obdarzają się wzajemnie punktami.

Podoba mi się zwłaszcza miłość jaką obdarzają się państwa byłej Jugosławii, a także Klub Nordycki, który sprawia, że rokrocznie Islandia, Norwegia, Dania, Szwecja i Finlandia mają swoich przedstawicieli w finale. Zabawne w tym wszystkim było to, że akurat Finowie wyłamali się w tym roku z klubu i dali 12 punktów Węgrom. Być może pod wpływem rosnącej w siłę Partii "Prawdziwych Finów", która przypomniała rodakom o ich wspólnych z Węgrami, ugro-fińskich korzeniach. Niestety, Madziarowie, nie rozkminili tego motywu w równym stopniu i dali maxa komu innemu - w następnym roku będą mogli liczyć co najwyżej na głosy Polaków, którzy zamroczeni przysłowiem "Polak, Węgier..itd." wy-sms-ują im trochę punktów pocieszenia. No bo niestety, za Węgrami sąsiedzi to raczej nie przepadają, zwłaszcza ostatnio. A to w sumie trochę tak jak z Nami. Zresztą my nie mamy takich rozterek, bo jesteśmy tak marni, że nawet nie występujemy w finałach. Naszym jedynym wkładem w tym roku było najgorsze z możliwych wystąpienie Odety Moro-Figurskiej, która jako jedyna (!!) musiała się posiłkować kartką z wynikami (a robiła to tak nieudolnie, że było to widać w kadrze), i która tak długo przeciągała podanie wyników polskiego głosowania, że przez moment myślałem, że nie do końca czajnikuje co się wokół niej dzieje. Aha, no i oczywiście jako jedyni (za sprawą Odety) musieliśmy ponarzekać, że nie ma Nas w finale - "Here's Poland for you - always bitchin' about something"..

Ale wróćmy do głosowania. Szwedzi wymyślili jakiś algorytm łączenia się z kolejnymi krajami tak żeby nie wyszło za wcześnie kto wygrał. W sumie to im się całkiem udało, choć już na 3 kraje przed końcem było wiadomo kto wygrał. A był to oczywiście...Azerbejdżan!! Tak, tak, Azerbejedżan - ostoja współczesnej muzyki rozrywkowej i punkt odniesienia dla wielu - już niedługo być może także dla Nas. Bo nie wierzę w to, że nie dałoby się wzorem tego kaukaskiego państwa, znaleźć za granicą jakiejś piosenkarki czy piosenkarza z polskimi korzeniami, śpiewającego już po angielsku i przygotowania mu zgrabnej piosenki na wzór jakiegoś już istniejącego hitu. Bardzo słusznie zauważył nasz komentator, że ich występ bardzo przypominał to co zazwyczaj prezentuje Coldplay. I co? Sukces. Doprawiony oczywiście bratnim wsparciem od narodów WNP :)



A wracając jeszcze na chwilę do głosowania, to w piękny sposób ujawniło się, że bieżąca polityka państwowa wywiera jednak wpływ na społeczeństwa. Jak na dłoni było widać kto z kim i dlaczego we współczesnej polityce. Armenia nawet nie zająknęła się nad istnieniem zwycięskiego uczestnika, choć hojnie nagrodziła Gruzję. Ta z kolei była bohaterką na Ukrainie i Litwie, które następnie dostały od Nas 10 i 12 punktów. Partnerstwo Wschodnie jak się patrzy - śp. Prezydentowi zakręciłaby się pewnie łza w oku. A nad tymi 12 punktami dla Litwy to się naprawdę zadumałem - czyżby Polacy za nic sobie mieli wrażą postawę Litwinów wobec polskich nazw ulic, pisowni nazwisk i zamykania szkół!!!! Po chwili jednak mama wyjawiła mi, że litewska piosenkarka ma polskie korzenie. : ) No i wszystko jasne.
Przy tym wszystkim 12 punktów dla Grecji od Cypru i tyle samo dla Austrii od Niemiec to już naprawdę pikuś. Standard można by powiedzieć ;).

No i po co ci Niemcy tak buczeli na tej gali? Zamiast się obrażać na tych biednych telewidzów w innych krajach, którzy oglądając cały ten muzyczny badziew doszli po prostu do wniosku, że jak już nie wiadomo na którą piosenkę zagłosować to przynajmniej można wybrać jakiś znajomy i lubiany kraj, powinni pójść po rozum do głowy. Norwegowie już dawno rozkminili o co kaman, dlatego dwa lata temu wzięli do konkursu emigranta ze Wschodu ze skrzypkami i kazali mu trochę pokrzyczeć. Efekt: Klub Nordycki+WNP+miłośnicy głośnych skrzypiec z innych krajów i wygrana w kieszeni. Powiedzmy sobie szczerze - od czasu zwycięstwa żydowskiego transwestyty w tym programie już naprawdę nie chodzi o śpiewanie ;)

Na koniec nasz pierwszy i dotąd najlepszy występ na Eurowizji (Tak! Należę do klubu, który uważa, że powinna wtedy wygrać z jakimiś dwoma lamusami z Irlandii ;) Tylko ten chórek do odstrzału.).



P.S.: Zapomniałem dodać, że Francuzi jak zwykle zapunktowali u mnie tym, że jako jedyni przekazali wyniki po francusku. Chyba nawet Belgowie wtrącili coś po angielsku...

poniedziałek, 2 maja 2011

Bye, bye Osama

Wiadomość o zabiciu Osamy Bin Ladena zdominowała moją uwagę dzisiejszego poranka (jeden z artykułów na ten temat pod tym linkiem). I pomyśleć, że trzeba było prawie dekady (a nawet więcej, jeżeli wziąć pod uwagę to, że już wcześniej był on ścigany przez USA), żeby ostatecznie dopaść głównego architekta zamachów na WTC. Ciężko nazwać to wydarzenie sukcesem w walce z terroryzmem, gdyż za sprawą nierozważnych działań administracji prezydenta Busha islamski fundamentalizm zyskał wielu nowych męczenników i zupełnie nowe obszary działania (patrz: Irak) i nie w Bin Ladenie obecnie tkwi jego siła, ale jest to z pewnością pewna forma sprawiedliwości za dokonane zbrodnie.

A właśnie za zbrodnię uważam zamach z 11 września i straszny cios w najbardziej kosmopolityczne miasto USA. Dokładnie pamiętam co robiłem tego dnia i jak się dowiedziałem o zamachu. Moja mama odebrała mnie ze szkoły i wracaliśmy samochodem do domu. Gdy usłyszeliśmy w radiu, że samolot uderzył w WTC, myśleliśmy początkowo, że to jakiś nieszczęśliwy wypadek, awionetka może (w końcu w Stanach prywatne lotnictwo jest bardzo powszechne). Gdy tylko dotarliśmy do domu i włączyliśmy CNN okazało się, że to jednak coś więcej niż niefortunne okoliczności. Już na żywo oglądaliśmy jak kolejny Boeing 767 uderzył w drugą wieżę. Od tego momentu aż do wieczora nie mogliśmy się oderwać od telewizora (tak jak pewnie większość telewidzów na świecie). Widzieliśmy więc przebieg akcji ratunkowej, dymiące jak kominy dwa drapacze chmur, a następnie zawalenie się pierwszej i drugiej wieży. Moja mama miała łzy w oczach - 11 września wróciła z Nowego Jorku. Dzień wcześniej, około 8 rano, była na zakupach na Dolnym Manhattanie i siedziała w kawiarni koło WTC..
Dlatego cieszy mnie, że głównego architekta tej zbrodni spotkała ostatecznie zasłużona kara. Nie przywróci to życia ofiarom WTC, nie przywróci dumnych wież WTC, tak trwale wpisanych w krajobraz Nowego Jorku, ale jest pewną formą rozrachunku z islamskimi fanatykami.


Na koniec film będący opisem katastrofy.
Pozdrawiam
Capo

niedziela, 1 maja 2011

Resurrection

Uff - tak mogę skomentować fakt odzyskania bloga. Nie wiem co spowodowało, że przez kilka ostatnich dni caporozkminka została zablokowana, ale najważniejsze że znów mogę wrzucać posty :) Mam nadzieję, że cieszycie się razem ze mną ;)
Miałem w planach kilka różnych artykułów, ale, zgodnie z nową świecką tradycją, czas na tekst o Barcelonie w to piękne (bo już nie pada) niedzielne popołudnie.

A ostatnie dwa tygodnie obfitowały w wydarzenia istotne dla całego barcelonismo. Mówię oczywiście o 3 kolejnych potyczkach derbowych z Realem. Takiej dawki Gran Derbi Europa nie pamiętają najstarsi z cules. Jesteśmy po trzech spotkaniach i pomimo niemiłej porażki w finale Copa del Rey cały pojedynek został rozstrzygnięty na korzyść Barcy (gdyż nie wyobrażam sobie braku awansu do finału Champions League). Najbardziej należy cieszyć się z ostatniej wygranej, okraszonej dwiema bramkami Leo Messiego, który ostatecznie udowodnił, że nie brakuje mu zdolności do strzelania bramek także w pojedynkach z drużynami Jose Mourinho.

A co do tego ostatniego to jak zwykle pokazał, że jest "full of shit" :) Obwinianie sędziego o własną porażkę jest jak widać ulubioną taktyką obronną Mou. Kto mieczem wojuje ten od miecza ginie - jak nakazuje się piłkarzom, żeby grali agresywnie i na granicy faulu to nie ma co się dziwić, że mogą zostać wykartkowani. I dalej, jak się broni tylko wyniku i gra taktycznie (żeby nie powiedzieć asekuracyjnie) to nie można narzekać, gdy rywal dla odmiany zagra podobnie (choć w lepszym stylu).I ciężko nazwać ambitną taktykę obrony wyniku 0:0 w meczu na własnym stadionie. W świetle tego wszystkiego naprawdę głupim jest udowadnianie sędziom stronniczości w meczach Barcy.

Daleko nie szukając, Jose także kilkakrotnie skorzystał z pomyłek sędziowskich (przykłady poniżej), choć trzeba wyraźnie podkreślić, że akurat w tym meczu takiej sytuacji nie było.

Najlepiej całą sytuację podsumował Guus Hiddink, jedyny trener, który był w stanie zdominować Barcelonę w bezpośrednim spotkaniu (i który, gwoli uczciwości, został naprawdę okradziony z awansu przez pomyłkę sędziowską):


"Mourinho posunął się za daleko.

Wszystkie jego krytyczne słowa mają na celu odwrócenie uwagi od tego jak nakazał grać swojemu zespołowi.

Jose porównuje mecz Realu z Barceloną do półfinałowego spotkania Chelsea z Dumą Katalonii z 2009 roku, kiedy to ja byłem trenerem angielskiego klubu. Odpadliśmy wtedy i nie zagraliśmy w finale.

Różnica polega jednak na tym, iż my nie jęczeliśmy o żadnej konspiracji.

Nie zgadzam się z Mourinho całkowicie. To prawda, że Chelsea została wtedy skrzywdzona, zwłaszcza, gdy nie odgwizdano nam karnego po zagraniu ręką w doliczonym czasie gry. To oczywisty błąd sędziego.

Kilka dni później, gdy emocje opadły, zdaliśmy sobie sprawę z tego, iż zostaliśmy okradzeni z finału Ligi Mistrzów. Jednak nigdy, przenigdy nikt z klubu nie stwierdził, że było to dziełem jakiegoś spisku.

Takich rzeczy się po prostu nie mówi. Nawet nie przeszło mi to przez myśl.

Jednak Mourinho tak uczynił i posunął się za daleko. Uważam, że po obejrzeniu przez niego zapisów wideo, powinien przeprosić. Jeżeli tego nie zrobi, to oczywistym jest, iż próbuje on przeinaczyć prawdę na tę swoją".
(Żródło: Blaugrana.pl)

Nic dodać nic ująć.
Pozdrawiam
Capo

P.S.: Poniżej obiecane dwa filmiki pt.: "Jak Mourinho korzystał z pomocy sędziego i nie pierdolił o spisku" :)