sobota, 12 października 2013

Mecz o wszystko

Reprezentację mamy bardzo przeciętną, która tylko dzięki Lewandowskiemu, Błaszczykowskiemu i Borucowi, może w ogóle startować w poważniejszej rywalizacji. Nie dziwi wobec tego ich wczorajsza porażka. To co jest jednak zaskakujące to powracające niczym zmiatający jakiekolwiek racjonalne myślenie tajfun o nazwie „A może się uda?”. Tym hasłem karmimy się od lat i jakoś najeść się nie możemy. Wręcz przeciwnie, wzbiera nieustannie uczucie głębokiego głodu „wielkiej piłki”. Nie zaznamy jej na krajowych boiskach, nie zaznamy w pucharach i, jak widać, reprezentacja nam tych braków również nie wynagrodzi. My jednak wierzymy, że z jakiegoś powodu się uda i „Mecz o wszystko” będzie naszą przepustką do piłkarskiego raju.

Gdy w przypadku polskiej reprezentacji słyszę o „Meczu o wszystko” to mogę być prawie na 100% przekonany, że zaraz po nim nastąpi „Mecz o honor”. Bo nie ma dwóch innych spotkań, które przytrafiałyby się naszej reprezentacji częściej. Przyzwyczajony do tej prawidłowości staram się już odpuszczać „Mecz o wszystko”, bo jechałem tą karuzelą zbyt wiele razy, żeby nie wiedzieć, że szał jazdy nie rekompensuje mdłości. Niemniej jednak wczorajszy mecz obejrzałem (nawet tego nie planowałem, tak jakoś wyszło) i wrażenia pozostały te same. Mam jednak do siebie pretensję, że się złamałem i dałem się wciągnąć w wir wspominanego wcześniej tajfunu. Jest to uczucie podobne do momentu gdy dowiadujesz się, że nie trafiłeś szóstki w totolotka – miały być miliony, choć przecież nie ma żadnych racjonalnych przesłanek, że je wygrasz, a jednak zapłaciłeś za kupon 10 zł...

No bo niestety mili Państwo – nie ma żadnych racjonalnych przesłanek, który mogłyby wskazywać na to, że nasza reprezentacja może coś wygrywać. Karmimy się talentem Roberta Lewandowskiego oraz aforyzmem Kazimierza Górskiego o dwóch bramkach i jednej piłce – a nuż wpadnie do bramki przeciwnika a nie naszej (przecież wszystko jest możliwe, nie?). Niestety, życie ma to do siebie, że jest do bólu racjonalne i bardziej sprawdza się w nim stwierdzenie „Jak sobie pościelisz tak się wyśpisz”. A my sobie ścielimy byle jak, bez planu i składu i zakładamy, że jakoś to będzie.

Czekam na ten moment w polskiej piłce, kiedy bardziej niż na wyroki losu, ślepe szczęście i „pospolite ruszenie” polskich kopaczy postawimy na krajowy system szkolenia wychowanków i współpracę z klubami, które w ciągu kilku następnych lat wyszkolą nam uzdolnionych reprezentantów kraju (a nie przypadkową zbieraninę graczy wyszkolonych lepiej lub gorzej przez kogo innego). Weźmy sprawy w swoje ręce i nie czekajmy na zrządzenie losu.

28 lutego 2001 r., Polska pod wodzą trenera Engela rozgromiła Szwajcarię 4:0 w meczu towarzyskim. To był szczytowy okres gry tego zespołu i zapowiedź dużego sukcesu, czyli awansu na finały MŚ. Wspominam o tym meczu, aby zwrócić uwagę jaką drogę obie reprezentacje przeszły od tego czasu. My, po mundialu w Korei, sukcesywnie staczaliśmy się w dół piłkarskiego zbocza. Podczas tej podróży zdarzały się nam okazjonalne podskoki serwowane nam przez „selekcjonerów-cudotwórców” (no bo tylko jakiś mag może coś wykrzesać z naszego futbolu), ale generalny kierunek sie nie zmieniał. Z czasem zaczęliśmy mieć coraz słabszych piłkarzy (wobec których bramkarze i trio z Borussii są tylko wygodną wymówką), więc i prędkość staczania się stała się szybsza. No i jesteśmy gdzie jesteśmy. A co w tym czasie zrobiła Szwajcaria? Postawiła na wieloletni plan szkolenia młodzieży pod kątem przygotowań swojej reprezentacji do Euro 2008. Euro się skończyło, Szwajcaria na nim z grupy nie wyszła, ale wyszła całkiem dobrze na systemie szkolenia. Właśnie awansowała drugi raz pod rząd na mundial z pierwszego miejsca w swojej grupie. Na ostatnim mundialu, jako jedyna drużyna w turnieju, pokonała Hiszpanów. Można? Można. A jeżeli ktoś uważa, że to odosobniony przypadek to odsyłam do case’u reprezentacji Belgii.

Pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz