czwartek, 14 października 2010

Zdzisław Ambroziak

W ten weekend odbędzie się V Memoriał Zdzisława Ambroziaka zmarłego w 2004 roku siatkarza i dziennikarza sportowego, którego na zawsze zapamiętam jako jednego ze swoich ulubionych komentatorów siatkarskich i niedościgniony wzór dla wielu swoich następców.

Uwielbiałem prowadzone przez niego relacje, w czasie których łączył ogromną wiedzę, z iście literacką lekkością wypowiedzi i wspaniałym brzmieniem głosu. Był ponadto wspaniałym felietonistą - wiele stron Wyborczej mogło lądować w koszu (duża część z nich ląduje w nim niezależnie od dnia i pory roku ; ) ), dużo artykułów mogło zostać pominiętych, ale wypowiedzi Ambroziaka na temat siatkówki czytałem jednym tchem.

Był także moim ulubionym komentatorem meczów Ligi Światowej, której pierwszy sezon można było oglądać na Canal Plusie (tak, tak, Polsat "zawłaszczył" siatkówkę dopiero kilka lat później ; ) ). Pamiętam, że w czasie wielu meczów tamtego sezonu rozwodził się wielokrotnie na temat nowego rodzaju nawierzchni Mondo (za co był mocno krytykowany, zwłaszcza przez internautów), która dla niego była wspaniałą nowinką, a obecnie jest praktycznie standardem w tej dyscyplinie.
We wspaniały sposób łączył obiektywizm i profesjonalizm z bezwarunkowym oddaniem reprezentacji. Wielka szkoda, że nie dożył jej największych sukcesów.

Na zawsze pozostanie dla mnie wzorem siatkarskiego komentatora.

Pozdrawiam
Capo

P.S.: A pod tym linkiem trochę więcej informacji na temat Zdzisława Ambroziaka:
http://ambroziak.org.pl/o-zdzislawie-ambroziaku

poniedziałek, 11 października 2010

Pochodnie i torebki

Muszę powiedzieć, że ostro rozwalił mnie dzisiaj wieczorem reportaż spod pałacu. Tabun "krzyżowców" odśpiewujących "Boże coś Polskę" (oczywiście ze zmienionymi słowami - "Ojczyznę wolną racz Nam zwrócić Panie"....żałosne) wraz z pochodniami i przemówieniem Jarka jest dla mnie smutnym, a nawet zatrważającym, wydarzeniem.

Marsze z pochodniami kojarzą mi się wyłącznie z faszystowskimi manifestacjami, które w swym zamierzeniu miały jednoczyć ludzi wokół negatywnych emocji i kreować nienawiść do wspólnego przeciwnika. Być może z tego względu taka formuła idealnie pasowała pisowskim protagonistom?

Wiadomo, że Jarek traci kontakt z ziemią, ale powoli zaczyna być to coraz mniej zabawne. Taliban trochę za bardzo się rozhulał..

Dzisiaj wypada także dzień światowej akcji promującej walkę z rakiem piersi. Bardzo szczytna i wartościowa akcja. Natomiast muszę przyznać, że byłem w lekkim szoku, gdy zorientowałem się, że jednym ze sposobów jej promowania okazała się być facebook'owa akcja wpisywania w statusie dwuznaczych komentarzy przez użytkowniczki płci pięknej.

Ogólnie chodzi o to (tłumaczę czytającym kolegom ; ) ), że każda biorąca w akcji użytkowniczka Facebook'a powinna wpisać gdzie lubi trzymać swoją torebkę, najlepiej w formule "Lubię na stole, na krześlę, w salonie" itp. Sprytny manewr, dzięki któremu miano wytworzyć szum wokół wydarzenia (może ewentualnie przykuć uwagę mediów), z uwagi na skojarzenia zupełnie innego rodzaju.

Niewątpliwie taka formuła przyniosła wiele radości samym uczestniczkom - aura tajemniczości, tabuny kolegów którzy nie wiedzą o co chodzi i na dodatek dają się wkręcić w ten motyw komentując "ja też" albo "ile razy?", tudzież wprost pytając "ocb?". Po prostu boki zrywać.

Tylko naprawdę nie rozumiem jak to wpisuje się w komunikację całej kampanii? W życiu bym nie pomyślał, że chodzi o akcję związaną z rakiem piersi - w pierwszym momencie kombinowałem, że jest to akcja promująca jakieś luksusowe torebki, np. "Dolce & Gabbana". A tak, mamy skojarzenie zupełnie oderwane od głównej tematyki.
Zwłaszcza, że przy żadnym wpisie nie widziałem później jakiegoś wytłumaczenia czy nawiązania do motywu przewodniego..

Można to jedynie skwitować wzruszeniem ramion i życzyć uczestniczkom dobrej zabawy.

Pozdrawiam
Capo

czwartek, 7 października 2010

Dobra książka jest dobra...

..jak mawiał poeta : )

Dzisiaj postaram się nie truć za bardzo sążnistymi tekstami, bo pora późna, a i do pracy trzeba (niestety) rano wstać.

Chciałbym podzielić się jednak z Wami refleksją na temat dobrej lektury. Praktycznie codziennie czytam jakąś książkę wieczorem, najczęściej jest to monografia historyczna albo jakaś pozycja traktująca o sprawach społecznych (tak, tak, "się lansuję" trochę na inteligenta ; ) ), ale od pewnego czasu obserwuję u siebie pod tym względem głęboką rutynę. W praktyce wygląda to tak, że czytam po kilka stron przed snem, a potem zasypiam. Książka jest jak najbardziej interesująca, ale jej charakter i styl niespecjalnie mobilizują do szybkiego czytania. W efekcie na dłuższą metę podchodzę do jej lektury bez należytego entuzjazmu. 

Prawdziwym wybawieniem jest w takim przypadku solidnie napisana, popularna powieść, która jest dobrą przerwą od poważniejszych pozycji. W moim przypadku idealnie sprawdzają się książki z szerokiej grupy, którą można by określić jako "fantastyka" : ). Na szczęście mój brat także jest fanem tego rodzaju literatury, na którą na dodatek nie szczędzi grosza, dzięki czemu mogę zawsze coś od niego pożyczyć. I to właśnie uczyniłem w tym tygodniu. 

Oddaliłem w chwilowy niebyt opasłe tomisko Pipesa na temat bolszewickiej Rosji oraz książkę Naomi Klein "No logo", aby całkowicie poświęcić się książce (a raczej serii książek) "Malowany człowiek" Peter'a V. Brett'a. Wkręciłem się totalnie i dosłownie "pożeram" całe partie tekstu co wieczór, a także z samego rana, przed wyjściem do pracy. Z kolei będąc w biurze z wyprzedzeniem zastanawiam się jakie następne wydarzenia odsłoni przede mną autor na kartach powieści i nie mogę się doczekać ponownego spotkania z jej bohaterami.

Totalny relaks i przyjemność czytania. Ostatnią książką, która w podobny sposób mnie zachwyciła była seria "Achaja" Andrzeja Ziemiańskiego. Zarówno ją jak i "Malowanego człowieka" polecam Wam do przeczytania, a sam wracam do lektury.

Pozdrawiam

poniedziałek, 4 października 2010

Nic nie grają..

Nie, nie będę znów narzekał na siatkarzy, jeżeli komuś przyszło to do głowy po przeczytaniu tytułu tego posta : )

Rzecz będzie dotyczyła zupełnie czegoś innego. Czy stanęliście kiedyś w obliczu następującej sytuacji: Jest sobota. Wiecie, że nie idziecie dzisiaj na żadną imprezę do klubu ( : (  ), ani nie czekają na Was żadne obowiązki ( : ) ). Można z pełną premedytacją oddać się nieróbstwu i lenistwu. Wtedy w głowie pojawia się koncepcja - A może można by przejść się do kina? Błyskawicznie chwytacie gazetę lub, jako prawdziwy człowiek XXI (niektórzy nawet XXII) wieku, wchodzicie na odpowiednią stronę i sprawdzacie repertuar.

A tu co? Nic nie grają!!! Oczywiście, że liczba kin i filmów jest ogromna, ale koniec końców, jak przystępujemy do oceny poszczególnych tytułów to wychodzi na to, że lepiej zostać w domu i obejrzeć sobie kolejny odcinek ulubionego serialu, który akurat się ściągnął  (dziwnym trafem ; ) ).

No bo czy można potraktować poważnie ofertę kina, jeżeli prawie 1/3 filmów to produkcje dla dzieci? Barwna kolekcja filmików, które różnią się tylko wymianą grup zwierząt wokół których budowana jest fabuła - a to coś o pingwinach-surferach, chomiki-komandosi, gołębie-lotnicy, jakieś gryzonie lecące w kosmos, no i cały zwierzyniec w jednym, który na dodatek uprawia kung-fu. Gdy zaczyna brakować zwierząt można przerzucić się na samochody z oczami i ustami, roboty, potwory, zabawki a i tak zawsze znajdzie się któraś część Shreka (tutaj dotrwałem nawet do pierwszego sequela). Każdy z filmików jest idealnie skrojony graficznie w komputerze i nijak się ma do magii filmów Disney'a, na których się wychowałem, ale za to wzbogacony jest o całą masę gagów niezrozumiałych dla małego odbiorcy, ale które pozwalają przetrwać rodzinną wycieczkę rodzicom. I jak najbardziej kumam, że jakbym miał dzieci to pewnie bez dwóch zdań bym na takie seanse zasuwał, ale póki co omijam je z daleka.

W każdym razie najgorsze jest to, że na tego typu filmach problem się nie kończy. Producenci dbają o widza w każdej grupie wiekowej, więc zaraz po odbębnieniu bajek przerzucają go do sal, gdzie może podziwiać domorosłe gwiazdki ze stajni Disney'a - Hannę Montanę, Justina Biebera czy inne pociotki z klubu Myszki Miki, które pokazują jak się żyję w wielkim świecie. Można więc pożegnać następną część repertuaru, bo już wiadomo, że będzie to strata czasu i pieniędzy.

Niechybnie zbliżamy się jednak do produkcji przeznaczonych głównie dla dorosłego widza - tu jednak znowu czeka na Nas zgryz. W ofercie znajdziemy co najmniej 3 filmy amerykańskie plus jeden polski, naśladujący tamte, opowiadające o perypetiach współczesnej kobiety, starającej się wyrwać super-faceta i zdobyć wymarzoną pracę, której niestety na drodze stoi jakaś przeszkoda, np. teściowa, narzeczona wybranka albo która zostaje wmanewrowana w sytuację miłosną (żeby nie powiedzieć tragiczną) przez okoliczności (trzeba zrobić reportaż o podrywaniu, spędzić dwa tygodnie ze znienawidzonym kolegą, wylądować na odludziu z przypadkowo spotkanym pustelnikiem itd., itp.).Te produkcje łatwo rozpoznać, bo główną bohaterką jest Jennifer Aniston, Sandra Bullock, czasami Julia Roberts. I te filmy nie byłyby takie złe, gdyby nie ich sztampowość i przewidywalność, choć uczciwie trzeba przyznać, że nawet i w tej kategorii od czasu do czasu pojawiają się wyjątki (np. Vicky Cristina Barcelona).

No dobra, ale nie ma co się załamywać, bo przechodzimy do męskich filmów akcji, gdzie akcja toczy się wartko, posoka leje się z ekranu, jest dużo efektów, wybuchów, a bohaterowie co i rusz mają jakieś przygody i wyrywają dużo lasek. No tylko, że niestety, ostatnimi czasy takich filmów jest bardzo mało - "Niezniszczalni" trochę nawiązują do tej tradycji, w coraz większym stopniu fabułę zastępuje się efektami specjalnymi, brakuje nowych i dobrych pomysłów godnych realizacji. Często producenci ratują się odgrzewaniem starych tematów, tylko że w nowej odsłonie (przykładem kolejny sequel do serii "Predator"). 

Do tego dochodzą wysokonakładowe produkcje, na które czasami warto pójść do kina (chociażby z uwagi na efekty), pod warunkiem, że ktoś nie wpadnie na pomysł aby wypuścić ten film w technologii 3D tylko po to, żeby złupić od każdego widza 10 złotych więcej (film "Starcie tytanów" jest wręcz sztandarowym przykładem tej taktyki - raptem jedna scena gdzie sensowne było wykorzystanie tej techniki i nawet ona nie jest w stanie przesłonić mizerii scenariusza i fabuły). Czytaj: nawet w tej kategorii nie ma jasnego ratunku z kinowej opresji.

Po uważnej analizie całego repertuaru wychodzi więc na to, że warto iść może na 2, 3 filmy, ale potem okazuje się, że: 1) widziałem je już wcześniej, 2) kolega ściąga DVDripa i pożyczy, 3) inny znajomy już był i mówi, że słabe. 

Wniosek jest jeden - nie nie grają...
Ech, idę oglądać serial ; )

Pozdro
Capo

niedziela, 3 października 2010

Siatkarski smutek

Cześć!

Od razu chciałbym przeprosić, że tak wiele czasu minęło od mojego ostatniego wpisu, ale czasami po prostu nie starcza silnej woli, aby wyjść naprzeciw własnym ograniczeniom i sformułować jakiś tekst. Pocieszające jest to, że cały czas myślę o sprawach którymi chciałbym się podzielić, więc jedynie chwili oddechu i skupienia brakuje, żeby przelać je na bloga. Mam nadzieję znajdywać je codziennie : )
No i znowu muszę się podzielić uczuciem zawodu, który związany jest z polskim sportem. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do ostatniego posta ("Piłkarska (nie)przyjaźn"') nie łączy się on z niesmakiem, a raczej z dużym smutkiem. Chodzi oczywiście o naszych siatkarzy i ich odpadnięcie z włoskiego mundialu.

Przyznam się szczerze, że ich gra nie podobała mi się już w meczu z Niemcami, gdy męczyli się niemiłosiernie, popełniając zarazem masę własnych błędów. Końcowe zwycięstwo w tie break'u oraz gładka wygrana z, jak później się okazało, niechętnymi walce Serbami, tylko zamazały obraz średnio przygotowanego zespołu. Mecze z Brazylią i Bułgarią (a zwłaszcza ten pierwszy) ujawniły pełny obraz tragedii. 

Jeżeli miałbym wskazywać na jej przyczyny to zwróciłbym przede wszystkim uwagę na brak właściwego ducha drużyny, która na mecz z Brazylią wyszła jak na ścięcie, a spotkanie z Bułgarią przyjęła jak spodziewany wyrok. Dwa razy do zera, w większości setów do 17, 18 - tak przegrywają mecze drużyny, które od najlepszych dzieli różnica klas! U nas znamionuje to jedynie brak zaangażowania. Coś strasznego musiało się wydarzyć w głowach naszych siatkarzy przez te dwa dni, że stracili cały rezon i siatkarskie zacięcie i nie rozumiem, dlaczego, uchodzący za dobrego psychologa, trener Castellani, nic z tym nie zrobił. Co więcej, sam poddał się zniechęceniu - nie raz widziałem brak zrozumienia w jego oczach czy pustą złość, po wyczynach jego graczy na parkiecie. 

Oczywiście o porażce przesądziły zapewne także inne czynniki. Brak kilku graczy - Pliński, Świderski, a także chory system rozgrywek, który premiuje przegranych, a zwycięzców skazuje na męczarnie (czego najlepszym przykładem było nagrodzenie nas, jako zwycięzców grupy, "przywilejem "grania, jako pierwszym, dwóch meczów pod rząd, między którymi nie było pełnego dnia odstępu - mecz z Brazylią skończony o 23, a już następnego dnia o 17 spotkanie z Bułgarią!). Dawno nie widziałem na turnieju siatkarskim takiego natężenia kunktatorstwa i braku sportowej postawy, a przecież siatkówka w wykonaniu FIVB właśnie na "kolesiostwie" jest zbudowana. Włochom gratuluje ustawienia sobie turnieju, ale nie wiem czy za 4 lata to nie oni będą musieli grać z Brazylią w Spodku o 21, by następnego dnia zasuwać na 17 na Torwar, by zagrać z wypoczętą Rosją. 

Byłoby jednak nieuczciwością z mojej strony zwalanie wszystkiego na organizatorów. Tak na dobrą sprawę to w ostatnich dwóch meczach nie podjęliśmy po prostu walki. Słaba gra czołowych zawodników (Wlazły znów niestety leje wodę na młyn swoich przeciwników, którzy zarzucają mu brak zaangażowania w grę w reprezentacji), wśród których najbardziej brzemienna w skutkach była postawa Pawła Zagumnego, okazała się być decydująca dla naszej gry. Znowu potwierdziło się, że gdy "Guma" nie błyszczy to reszta zespołu nie ma czego szukać pod siatką. Wiadomo, że jest to "oczywista oczywistość" w siatkówce, że gra drużyny zależy przede wszystkim od rozgrywającego, tylko że my nie mamy niestety na tej pozycji alternatywy. Widziałem już kilku namaszczonych następców Pawła, ale prawda jest taka, że od czasów jego wspólnej gry z Andrzejem Stelmachem, nie mamy na tej pozycji żadnej konkurencji. Więc gdy nasz playmaker jest w formie to gramy jak natchnieni (mundial w 2006, ME w 2009 - na obu tych turniejach Zagumny został uznany najlepszym rozgrywającym), natomiast gdy formy brak z naszą grą bywa różnie. A jeżeli dołożymy do tego nie najlepszą postawę reszty zawodników to mamy pogrom.

I tu dochodzimy do ostatniego z zarzutów, wydaje mi się kluczowego. W naszej grze zabrakło wspomnianego wcześniej ducha. Byliśmy trochę zadufani w naszym potencjale - do mistrzowskiej drużyny dołączyli przecież nie mogący wcześniej grać gwiazdorzy.Wielokrotnie przywoływano tytuły - Wicemistrzowie Świata, Mistrzowie Europy!!, myśląc zapewne, że od samego powtarzania będzie się Nam łatwiej zwyciężało. Zupełnie jednak zapomniano jak te tytuły były osiągane - ciężką pracą i wyrzeczeniami. Raul Lozano słusznie był porównywany do "Kata", bo tak długo męczył drużynę treningami, że ta przerodziła się w pewnym momencie w automaty rozbijające każdego poza jeszcze bardziej dopracowaną maszynką Bernardo Rezende. Nie było odpuszczania i "świętych krów" czy długoterminowych zwolnień z LŚ. Walczymy wszyscy, do końca. Tego tempa drużyna nie wytrzymała i czar prysł na ME w Rosji. Trzeba było nowego trenera, który dałby odetchnąć i taką właśnie postacią stał się Castellani - dobry ojciec, który uwierzył w potencjał wielu nowych zawodników i dał szansę pozostałym. I to właśnie spajało kolejna mistrzowską drużynę - młodzieńczy wigor i talent w postaci Kurka, doświadczenie i mistrzowska klasa Zagumnego i Gruszki, chęć udowodnienia własnej wartości w wykonaniu Bąkiewicza i łącząca całą drużynę świadomość własnych ograniczeń (z uwagi na kontuzje kolegów), która nakazywała walczyć do upadłego, gryźć parkiet aż do zwycięstwa. Słusznie zauważył kiedyś, bodajże Franz Beckenbauer, że lepiej się gra, gdy jeden z kolegów dostanie czerwoną kartkę, bo nikt się nie opieprza na boisku i każdy ma świadomość że jest odpowiedzialny za wynik. Chyba tylko u Piotra Gruszki i Zbigniewa Bartmana (ale on dużo nie pograł) widziałem grę, która odzwierciedlałaby takie podejście. Reszta drużyny poddała się nastrojowi kapitulacji i spuściła głowy ze smutkiem po ostatnim gwizdku. 

Mnie także ogarnęło to uczucie, choć sportem interesuje się od lat i wiele tragiczniejszych porażek już widziałem (np. straszliwa klęska w Spodku z Serbami w turnieju eliminacyjnym do IO w Sydney) i wydawało mi się, że wyrobiłem już w sobie pewien dystans do negatywnych wyników sportowych. Myliłem się. Co więcej, nie byłem zły, tylko naprawdę bardzo smutny. Bo mi szkoda tych chłopaków, wiem że stać ich na więcej - jak chcą to potrafią przenosić góry (choć swojego Everestu w postaci Brazylii jeszcze nie zdobyli : ) ). Tyle radości co oni, nie dostarczyła mi żadna inna drużyna (no, może poza FC Barceloną ; ) ). Wiem na co ich stać i pójdę z każdym w ostrą polemikę, że nie zasłużyli, by odpaść na tym etapie rozgrywek. Niestety, stało się. Niektórzy będą żądali teraz głowy Castellaniego (zwłaszcza Polsat, który nie lubi go za zdeprecjonowanie rozgrywek "światówki"), inni wieszczyć powrót do mrocznych lat polskiej siatkówki, gdy wielkie turnieje oglądaliśmy przed telewizorem. Nie chcę teraz wchodzić w polemikę z tymi opiniami, ale wiem jedno - stać nas na dużo więcej i trzeba się "na chłodno" zastanowić co zrobić aby wszystko wróciło do normy, czyli Polski na podium dużych siatkarskich imprez.

Bardzo się rozpisałem, bo trochę mi przemyśleń na ten temat w głowie siedziało. Mam nadzieję, że ktoś dotrwał do końca tego tekstu. Dla wytrwałych (lub sprytnych, co umieją sprawnie korzystać ze scroll'a ; ) ) czeka nagroda. Obejrzycie jeden z moich ulubionych filmików na temat polskich siatkarzy, który jest na youtubie.

Pozdrawiam
Capo