niedziela, 3 października 2010

Siatkarski smutek

Cześć!

Od razu chciałbym przeprosić, że tak wiele czasu minęło od mojego ostatniego wpisu, ale czasami po prostu nie starcza silnej woli, aby wyjść naprzeciw własnym ograniczeniom i sformułować jakiś tekst. Pocieszające jest to, że cały czas myślę o sprawach którymi chciałbym się podzielić, więc jedynie chwili oddechu i skupienia brakuje, żeby przelać je na bloga. Mam nadzieję znajdywać je codziennie : )
No i znowu muszę się podzielić uczuciem zawodu, który związany jest z polskim sportem. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do ostatniego posta ("Piłkarska (nie)przyjaźn"') nie łączy się on z niesmakiem, a raczej z dużym smutkiem. Chodzi oczywiście o naszych siatkarzy i ich odpadnięcie z włoskiego mundialu.

Przyznam się szczerze, że ich gra nie podobała mi się już w meczu z Niemcami, gdy męczyli się niemiłosiernie, popełniając zarazem masę własnych błędów. Końcowe zwycięstwo w tie break'u oraz gładka wygrana z, jak później się okazało, niechętnymi walce Serbami, tylko zamazały obraz średnio przygotowanego zespołu. Mecze z Brazylią i Bułgarią (a zwłaszcza ten pierwszy) ujawniły pełny obraz tragedii. 

Jeżeli miałbym wskazywać na jej przyczyny to zwróciłbym przede wszystkim uwagę na brak właściwego ducha drużyny, która na mecz z Brazylią wyszła jak na ścięcie, a spotkanie z Bułgarią przyjęła jak spodziewany wyrok. Dwa razy do zera, w większości setów do 17, 18 - tak przegrywają mecze drużyny, które od najlepszych dzieli różnica klas! U nas znamionuje to jedynie brak zaangażowania. Coś strasznego musiało się wydarzyć w głowach naszych siatkarzy przez te dwa dni, że stracili cały rezon i siatkarskie zacięcie i nie rozumiem, dlaczego, uchodzący za dobrego psychologa, trener Castellani, nic z tym nie zrobił. Co więcej, sam poddał się zniechęceniu - nie raz widziałem brak zrozumienia w jego oczach czy pustą złość, po wyczynach jego graczy na parkiecie. 

Oczywiście o porażce przesądziły zapewne także inne czynniki. Brak kilku graczy - Pliński, Świderski, a także chory system rozgrywek, który premiuje przegranych, a zwycięzców skazuje na męczarnie (czego najlepszym przykładem było nagrodzenie nas, jako zwycięzców grupy, "przywilejem "grania, jako pierwszym, dwóch meczów pod rząd, między którymi nie było pełnego dnia odstępu - mecz z Brazylią skończony o 23, a już następnego dnia o 17 spotkanie z Bułgarią!). Dawno nie widziałem na turnieju siatkarskim takiego natężenia kunktatorstwa i braku sportowej postawy, a przecież siatkówka w wykonaniu FIVB właśnie na "kolesiostwie" jest zbudowana. Włochom gratuluje ustawienia sobie turnieju, ale nie wiem czy za 4 lata to nie oni będą musieli grać z Brazylią w Spodku o 21, by następnego dnia zasuwać na 17 na Torwar, by zagrać z wypoczętą Rosją. 

Byłoby jednak nieuczciwością z mojej strony zwalanie wszystkiego na organizatorów. Tak na dobrą sprawę to w ostatnich dwóch meczach nie podjęliśmy po prostu walki. Słaba gra czołowych zawodników (Wlazły znów niestety leje wodę na młyn swoich przeciwników, którzy zarzucają mu brak zaangażowania w grę w reprezentacji), wśród których najbardziej brzemienna w skutkach była postawa Pawła Zagumnego, okazała się być decydująca dla naszej gry. Znowu potwierdziło się, że gdy "Guma" nie błyszczy to reszta zespołu nie ma czego szukać pod siatką. Wiadomo, że jest to "oczywista oczywistość" w siatkówce, że gra drużyny zależy przede wszystkim od rozgrywającego, tylko że my nie mamy niestety na tej pozycji alternatywy. Widziałem już kilku namaszczonych następców Pawła, ale prawda jest taka, że od czasów jego wspólnej gry z Andrzejem Stelmachem, nie mamy na tej pozycji żadnej konkurencji. Więc gdy nasz playmaker jest w formie to gramy jak natchnieni (mundial w 2006, ME w 2009 - na obu tych turniejach Zagumny został uznany najlepszym rozgrywającym), natomiast gdy formy brak z naszą grą bywa różnie. A jeżeli dołożymy do tego nie najlepszą postawę reszty zawodników to mamy pogrom.

I tu dochodzimy do ostatniego z zarzutów, wydaje mi się kluczowego. W naszej grze zabrakło wspomnianego wcześniej ducha. Byliśmy trochę zadufani w naszym potencjale - do mistrzowskiej drużyny dołączyli przecież nie mogący wcześniej grać gwiazdorzy.Wielokrotnie przywoływano tytuły - Wicemistrzowie Świata, Mistrzowie Europy!!, myśląc zapewne, że od samego powtarzania będzie się Nam łatwiej zwyciężało. Zupełnie jednak zapomniano jak te tytuły były osiągane - ciężką pracą i wyrzeczeniami. Raul Lozano słusznie był porównywany do "Kata", bo tak długo męczył drużynę treningami, że ta przerodziła się w pewnym momencie w automaty rozbijające każdego poza jeszcze bardziej dopracowaną maszynką Bernardo Rezende. Nie było odpuszczania i "świętych krów" czy długoterminowych zwolnień z LŚ. Walczymy wszyscy, do końca. Tego tempa drużyna nie wytrzymała i czar prysł na ME w Rosji. Trzeba było nowego trenera, który dałby odetchnąć i taką właśnie postacią stał się Castellani - dobry ojciec, który uwierzył w potencjał wielu nowych zawodników i dał szansę pozostałym. I to właśnie spajało kolejna mistrzowską drużynę - młodzieńczy wigor i talent w postaci Kurka, doświadczenie i mistrzowska klasa Zagumnego i Gruszki, chęć udowodnienia własnej wartości w wykonaniu Bąkiewicza i łącząca całą drużynę świadomość własnych ograniczeń (z uwagi na kontuzje kolegów), która nakazywała walczyć do upadłego, gryźć parkiet aż do zwycięstwa. Słusznie zauważył kiedyś, bodajże Franz Beckenbauer, że lepiej się gra, gdy jeden z kolegów dostanie czerwoną kartkę, bo nikt się nie opieprza na boisku i każdy ma świadomość że jest odpowiedzialny za wynik. Chyba tylko u Piotra Gruszki i Zbigniewa Bartmana (ale on dużo nie pograł) widziałem grę, która odzwierciedlałaby takie podejście. Reszta drużyny poddała się nastrojowi kapitulacji i spuściła głowy ze smutkiem po ostatnim gwizdku. 

Mnie także ogarnęło to uczucie, choć sportem interesuje się od lat i wiele tragiczniejszych porażek już widziałem (np. straszliwa klęska w Spodku z Serbami w turnieju eliminacyjnym do IO w Sydney) i wydawało mi się, że wyrobiłem już w sobie pewien dystans do negatywnych wyników sportowych. Myliłem się. Co więcej, nie byłem zły, tylko naprawdę bardzo smutny. Bo mi szkoda tych chłopaków, wiem że stać ich na więcej - jak chcą to potrafią przenosić góry (choć swojego Everestu w postaci Brazylii jeszcze nie zdobyli : ) ). Tyle radości co oni, nie dostarczyła mi żadna inna drużyna (no, może poza FC Barceloną ; ) ). Wiem na co ich stać i pójdę z każdym w ostrą polemikę, że nie zasłużyli, by odpaść na tym etapie rozgrywek. Niestety, stało się. Niektórzy będą żądali teraz głowy Castellaniego (zwłaszcza Polsat, który nie lubi go za zdeprecjonowanie rozgrywek "światówki"), inni wieszczyć powrót do mrocznych lat polskiej siatkówki, gdy wielkie turnieje oglądaliśmy przed telewizorem. Nie chcę teraz wchodzić w polemikę z tymi opiniami, ale wiem jedno - stać nas na dużo więcej i trzeba się "na chłodno" zastanowić co zrobić aby wszystko wróciło do normy, czyli Polski na podium dużych siatkarskich imprez.

Bardzo się rozpisałem, bo trochę mi przemyśleń na ten temat w głowie siedziało. Mam nadzieję, że ktoś dotrwał do końca tego tekstu. Dla wytrwałych (lub sprytnych, co umieją sprawnie korzystać ze scroll'a ; ) ) czeka nagroda. Obejrzycie jeden z moich ulubionych filmików na temat polskich siatkarzy, który jest na youtubie.

Pozdrawiam
Capo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz