niedziela, 13 października 2013

Jak ja tego nie znoszę! - Reszta

W ramach urozmaicania treści i zwiększania częstotliwości wpisów na blogu postanowiłem utworzyć dwie nowe kategorie tematyczne, pod którymi będę wrzucał posty.

Pierwsza – „Jak ja tego nie znoszę!”, będzie odnosić się do najbardziej irytujących mnie absurdów naszej codzienności. Dzisiaj właśnie wrzucam pierwszy wpis z tej serii zatytułowany „Reszta” (patrz: niżej).

Niemniej jednak, w celu zachowania równowagi na świecie, zamierzam również zamieszczać wpisy dotyczące pozytywnych aspektów życia, które będę opisywał pod roboczym tytułem „Dobry motyw Panie!”.

Mam nadzieję, że to nowe rozwiązanie przypadnie Wam do gustu.

Niezależnie od tego, jeżeli czas i wena pozwolą, będę wrzucał standardowe wpisy na zupełnie różne, rozkminkowe tematy. ;)

Pozdrawiam

Reszta

Wracam z pracy, wysiadam z tramwaju i przypominam sobie, że muszę zrobić zakupy.

„Ok, po drodze mam Biedronkę.” – myślę sobie.

„Pamiętaj – tam nie można płacić kartą!” - podpowiada doświadczenie.

„Luz ziomek, po drodze jest Euronet” – wtrąca się zmysł topograficzny.

Wyruszam więc do bankomatu. Próbuję wypłacić 20 zł. Error – nie ma. Ok, biorę 50 i uderzam do sklepu.

Wędlina, ser, 3 pomidory. Tyle (nie lubię robić zakupów na zapas). Ustawiam się w długaśną kolejkę i czekam.

I wtedy pojawia się ta podskórnie przechowywana, nabyta przez lata sklepowej praktyki w naszym pięknym nadwiślańskim kraju, obawa.

„Kurde, mam 50 zł. Rachunek wyniesie pewnie z 8-9 zł. Będzie problem z resztą jak nic.”

No ale dobra, nie ma co sie przejmować na zapas, więc odczekuję swoje, ładuję towar na ladę, pani podlicza – „9,53!” (mówi kasjerka z wystudiowanym uśmiechem).

No dobra, teraz nadchodzi ten moment – wyciągam banknot z portfela i nieśmiało wręczam kasjerce.

Ten wzrok i mina obrzydzenia mówią wszystko –„Pan mnie chyba nie lubi.

Tak!!! Wiedziony wrodzoną niechęcią do wszystkich osób obsługujących klientów w sklepie postanowiłem wyciągnąć ten nominał, aby pogrążyć panią w sposób równie okrutny co splądrowanie pani miejsca zamieszkania, sprzedania dzieci w niewolę i nabicia głowy małżonka na pikę!!

„No, niestety...yyy” (uśmiecham się głupio w dziwacznym poczuciu winy).

„Zwal na bankomat!!!! Zwal na bankomat!!!!” – rozpaczliwie wydziera się instynkt samozachowawczy – „Chciałeś wziąć mniej, ale Ci nie dał!!!”

„Nie ma Pan żadnych drobnych?” – interrogatywnie zagaduje ekspedientka.

„Tak!! Hurra!! Nakarm ją końcówką!! Daj jej 53 grosze i będzie z głowy. Będzie Ci mogła wydać grube i się odczepi” – triumfuje instynkt.

Przeszukuje nerwowo portfel i znajduję tylko 3 żółte gówna. To koniec. Pokazuję to co znalazłem i z lekko zachęcającym tonem dodaję:

„Niestety, mam tylko tyle.”

Krótkie spojrzenie mojej interlokutorki jasno wskazuje na to, że szkoda zachodu na oferowanie tak słabej opcji wymiany. Zniesmaczona wydaje mi resztę i zajmuję się kolejnym klientem a ja w poczuciu winy opuszczam sklep.

Sytuacja powyżej została przeze mnie nieco przerysowana, niemniej jednak zdarzały mi się sytuacje, gdy sprzedawcy w sklepach w dużo wyraźniejszy sposób wyrażali swoje niezadowolenie z faktu chęci wydania u nich pieniędzy. To było tylko 50 zł a przecież mogłem wyciągnąć banknot 200 zł i przedstawić go do zapłaty w tym (operującym przecież przede wszystkim gotówką) dyskoncie.

Dochodzimy jednak do absurdu, gdy klient chcący zrobić zakupy musi zastanawiać się przy kasie jaką gafę popełnił nie mając „drobnych”. Nie znoszę tej postawy, bo do obowiązku sklepu należy wydać mi resztę na podstawie przedstawienia obowiązującego środka płatniczego. Częściowo rozumiem frustrację obsługi, która reszty nie ma, a wydać jednak musi. Niezrozumiała jest jednak dla mnie sytuacja, gdy klient staje się obiektem narzekań i pretensji. Uważam, że do obowiązku kierownika sklepu należy zapewnienie środków na wydawanie reszty a nie zwalanie tego na pracowników, którzy dostają dodatkowe zadanie polegające na wyciąganiu drobnych od klientów (których zresztą zawsze się w takiej sytuacji chętnie pozbywam). Oczywiście rzecz polega na tym, że za rozmianę środków pieniężnych najczęściej płaci się prowizję (wyjątkiem placówki NBP ;) ), no ale jest to wydatek, który należy po prostu wpisać w koszty działania a nie przerzucać je na klientów w formie narzekań obsługi.

Można się również zastanowić, dlaczego większość bankomatów za główny banknot rozrachunkowy przyjmuje 50 zł (może dlatego, że ktoś ma dzięki temu większą prowizję? ). W Stanach podstawowym nominałem w bankomacie jest 20 USD, które teoretycznie reprezentuje zbliżoną wartość do 50 zł, ale jednocześnie ceny są tam dużo wyższe, więc płacenie tym banknotem nie rodzi takich problemów. Niemniej jednak pani w sklepie w Chicago, w którym kupowałem codziennie chleb (kosztował dolara z hakiem) zawsze miała mi wydać reszty a jak trzeba było to zasuwała do Western Union rozmieniać kasę płacąc za to 11 centów na dolarze. Wszystko z szacunku do klienta, którego u nas często brakuje.

sobota, 12 października 2013

Mecz o wszystko

Reprezentację mamy bardzo przeciętną, która tylko dzięki Lewandowskiemu, Błaszczykowskiemu i Borucowi, może w ogóle startować w poważniejszej rywalizacji. Nie dziwi wobec tego ich wczorajsza porażka. To co jest jednak zaskakujące to powracające niczym zmiatający jakiekolwiek racjonalne myślenie tajfun o nazwie „A może się uda?”. Tym hasłem karmimy się od lat i jakoś najeść się nie możemy. Wręcz przeciwnie, wzbiera nieustannie uczucie głębokiego głodu „wielkiej piłki”. Nie zaznamy jej na krajowych boiskach, nie zaznamy w pucharach i, jak widać, reprezentacja nam tych braków również nie wynagrodzi. My jednak wierzymy, że z jakiegoś powodu się uda i „Mecz o wszystko” będzie naszą przepustką do piłkarskiego raju.

Gdy w przypadku polskiej reprezentacji słyszę o „Meczu o wszystko” to mogę być prawie na 100% przekonany, że zaraz po nim nastąpi „Mecz o honor”. Bo nie ma dwóch innych spotkań, które przytrafiałyby się naszej reprezentacji częściej. Przyzwyczajony do tej prawidłowości staram się już odpuszczać „Mecz o wszystko”, bo jechałem tą karuzelą zbyt wiele razy, żeby nie wiedzieć, że szał jazdy nie rekompensuje mdłości. Niemniej jednak wczorajszy mecz obejrzałem (nawet tego nie planowałem, tak jakoś wyszło) i wrażenia pozostały te same. Mam jednak do siebie pretensję, że się złamałem i dałem się wciągnąć w wir wspominanego wcześniej tajfunu. Jest to uczucie podobne do momentu gdy dowiadujesz się, że nie trafiłeś szóstki w totolotka – miały być miliony, choć przecież nie ma żadnych racjonalnych przesłanek, że je wygrasz, a jednak zapłaciłeś za kupon 10 zł...

No bo niestety mili Państwo – nie ma żadnych racjonalnych przesłanek, który mogłyby wskazywać na to, że nasza reprezentacja może coś wygrywać. Karmimy się talentem Roberta Lewandowskiego oraz aforyzmem Kazimierza Górskiego o dwóch bramkach i jednej piłce – a nuż wpadnie do bramki przeciwnika a nie naszej (przecież wszystko jest możliwe, nie?). Niestety, życie ma to do siebie, że jest do bólu racjonalne i bardziej sprawdza się w nim stwierdzenie „Jak sobie pościelisz tak się wyśpisz”. A my sobie ścielimy byle jak, bez planu i składu i zakładamy, że jakoś to będzie.

Czekam na ten moment w polskiej piłce, kiedy bardziej niż na wyroki losu, ślepe szczęście i „pospolite ruszenie” polskich kopaczy postawimy na krajowy system szkolenia wychowanków i współpracę z klubami, które w ciągu kilku następnych lat wyszkolą nam uzdolnionych reprezentantów kraju (a nie przypadkową zbieraninę graczy wyszkolonych lepiej lub gorzej przez kogo innego). Weźmy sprawy w swoje ręce i nie czekajmy na zrządzenie losu.

28 lutego 2001 r., Polska pod wodzą trenera Engela rozgromiła Szwajcarię 4:0 w meczu towarzyskim. To był szczytowy okres gry tego zespołu i zapowiedź dużego sukcesu, czyli awansu na finały MŚ. Wspominam o tym meczu, aby zwrócić uwagę jaką drogę obie reprezentacje przeszły od tego czasu. My, po mundialu w Korei, sukcesywnie staczaliśmy się w dół piłkarskiego zbocza. Podczas tej podróży zdarzały się nam okazjonalne podskoki serwowane nam przez „selekcjonerów-cudotwórców” (no bo tylko jakiś mag może coś wykrzesać z naszego futbolu), ale generalny kierunek sie nie zmieniał. Z czasem zaczęliśmy mieć coraz słabszych piłkarzy (wobec których bramkarze i trio z Borussii są tylko wygodną wymówką), więc i prędkość staczania się stała się szybsza. No i jesteśmy gdzie jesteśmy. A co w tym czasie zrobiła Szwajcaria? Postawiła na wieloletni plan szkolenia młodzieży pod kątem przygotowań swojej reprezentacji do Euro 2008. Euro się skończyło, Szwajcaria na nim z grupy nie wyszła, ale wyszła całkiem dobrze na systemie szkolenia. Właśnie awansowała drugi raz pod rząd na mundial z pierwszego miejsca w swojej grupie. Na ostatnim mundialu, jako jedyna drużyna w turnieju, pokonała Hiszpanów. Można? Można. A jeżeli ktoś uważa, że to odosobniony przypadek to odsyłam do case’u reprezentacji Belgii.

Pozdrawiam

sobota, 3 sierpnia 2013

Preseason Resume

Na początek sezonu piłkarskiego, krótka rozkminka na wybrane tematy:

Lewandowski

Tiaaaa. Lewandowski. Polski towar eksportowy. Wymówka dla indolencji naszej rodzimej myśli szkoleniowej. Nadzieja reprezentacji i gwiazda Borussii. No właśnie, to ostatnie stwierdzenie zaczyna właśnie odchodzić do lamusa i to wcale nie dlatego, że Lewandowski gra słabiej. Wręcz przeciwnie – ostatni mecz o Superpuchar Niemiec pokazał, że cały czas rozwija się jako zawodnik i wiele daje drużynie. Do samej rywalizacji podchodzi jak prawdziwy profesjonalista. Gorzej sytuacja wygląda poza boiskiem i właśnie dlatego nie pozostanie zbyt długo ulubieńcem kibiców na Westfalenstadion. Trudno jednak winić o to wszystko tylko i wyłącznie Roberta. Nie zapominajmy przecież, że ma wybitnego doradcę w osobie swojego menadżera, Cezarego Kucharskiego, który z prawdziwym profesjonalizmem tak „załatwiał” Robertowi fuchę w Monachium, że będzie musiał na nią poczekać co najmniej jeszcze jeden sezon (o ile w ogóle się jej doczeka). I teraz na dodatek, spokojny dotychczas Robert wypalił, że czuję się oszukany przez kilka osób w klubie (czytaj: przez Joachima Watzke). Niemcy, u których „Ordnung muss sein” i którzy cenią porządek także w relacjach pracownik-pracodawca, podnieśli larum, że tak nie może być! Że pracownik nie może tak mówić o pracodawcy! Jednym słowem powstała jeszcze jedna sytuacja zapalna w już i tak gorącej atmosferze. Najlepsze jest jednak to, że Borussia sama sprokurowała sobie tę sytuację i w gruncie rzeczy nie dziwię się Robertowi, że jest tym wszystkim sfrustrowany.

Problem polega na tym, że Robert zarabia w Borussii śmiesznie mało jak na gracza o takim znaczeniu dla zespołu (o ile się nie mylę, 1,8 mln euro za sezon). Większość pierwszego składu zarabia co najmniej 2 razy więcej a największe gwiazdy zgarniają ponad 4 mln. A to przecież Lewandowski jest graczem sezonu Bundesligi, to Robert strzelił Realowi 4 gole w jednym meczu i wiele innych ważnych bramek w pozostałych spotkaniach sezonu i to po niego zgłasza się cała lista chętnych. O takiego gracza trzeba zabiegać. A co zrobiła Borussia? Przekombinowała.

Gdy dwa lata temu Lewandowski negocjował podpisanie kolejnego kontraktu, Borussia oferowała mu nieco ponad 3 mln euro za sezon. Kucharski i Lewandowski żądali kontraktu na miarę największych gwiazd w zespole, takich jak Mario Goetze, czyli ponad 4 mln euro. Zarząd na to nie przystał a Robert postanowił poczekać i udowodnić swoją wartość na boisku. Tak też się stało, ale zmianie uległa również jego pozycja na rynku transferowym – zaczęły się po niego zgłaszać najmocniejsze kluby, w tym Bayern. Borussia znowu chciała przedłużyć kontrakt, ale Robert wolał już przejść tam gdzie lepiej wycenią jego talent. Liczył na to, że klub będzie chciał na nim zarobić póki może. Tak by się pewnie stało gdyby nie to, że do wykupu zgłosił się Bayern, który nie dość, że wywołuje kompleksy w prawie każdej niemieckiej drużynie swoim pasmem sukcesów i ogromnym budżetem, to jeszcze na dodatek podkrada najlepsze gwiazdy z innych zespołów (patrz: transfer Mario Goetze). Tego było dla Borussi za wiele. I dlatego transfer Roberta został wstrzymany, w tym podwyżka apanaży (no bo przecież Borussi nie opłaca się płacić mu więcej skoro i tak to jego ostatni sezon w zespole).

Efekt jest taki, że pomimo tego, że Lewandowski jest obecnie w czołówce najlepszych napastników w Europie, nadal zarabia 1,8 mln Euro za sezon! Nie dziwię się jego frustracji i pretensji do działaczy, którzy nie uwierzyli w niego wtedy kiedy mogli (a przedłużając z nim dwa lata temu kontrakt, nawet za sumę 4,5 mln Euro za sezon wyszliby na tym bardzo nieźle) a potem zablokowali jego transfer do innego klubu. Wymagają profesjonalizmu? To go mają – Robert na boisku spisuje się bez zarzutu. A że poza nim ma zastrzeżenia? You reap what you sow.

Życzę mu jednak, żeby darował sobie współpracę z Cezarym Kucharskim (co chyba częściowo i tak już nastąpiło) i skupił się na poszukiwaniu sobie nowego klubu, który zaoferuje mu lepszą kasę. Przy czym nie uważam, że powinien to być Bayern – jak dla mnie naturalnym kierunkiem rozwoju dla Roberta jest Premiership.

Bayern Monachium

No i nastała w Bayernie „Era Pepa”. Bójcie się ekipy Bundesligi i rywale z Ligi Mistrzów!! Bezsprzecznie najlepsza drużyna ostatniego sezonu na świecie dostaje się pod władzę trenera, który z Barcelony zrobił najlepszą drużynę (co najmniej) dekady! Na dodatek Bayern podkradł swojemu największemu rywalowi najlepszego zawodnika (Goetze) i wyciągnął z Barcelony utalentowanego Thiago Alcantarę. Więc jeżeli jest coś co powstrzyma ten wspaniały mechanizm od zdominowania rozgrywek w tym sezonie to chyba będzie to stara prawda, że „Dream Team” rodzi się na boisku a nie na łamach gazet.

Na razie zapowiada się, że doskonale zbudowana i rozpędzona machina Juppa Heynckesa będzie musiała przyzwyczaić się do nowego trenera i jego metod pracy. Podczas ostatniego meczu o Superpuchar z Borussią rozbawił mnie widok Guardioli zawzięcie tłumaczącego coś na boku Robbenowi. Być może chciał mu wytłumaczyć, że ma więcej podawać (śmiech) albo bardziej włączać się do pressingu (śmiech), ale to co rozbawiło mnie najbardziej to widok miny Robbena, która dowodzi, że ci dwaj pochodzą z dwóch zupełnie różnych piłkarsko światów.

Obawiam się wobec tego, że Guardiola, przynajmniej na razie, zburzy obecny model wypracowany w Bayernie i być może stworzy z czasem coś równie dobrego, o ile dotrwa do tego czasu na stanowisku trenera. Biorąc pod uwagę ostatnie wypowiedzi jego piłkarzy w mediach, którzy nie rozumieją dlaczego należy zmieniać coś co było bardzo dobre, nie wróżę mu łatwego zadania. Stwarza to jednak znakomitą szansę dla rywali na zrzucenie Bawarczyków z tronu, na który tak spektakularnie się wdrapali. Postawa Borussi w ich ostatnim pojedynku pokazuje, że Juergen Klopp już się nie może tego doczekać.

Tata Martino

W czasie gdy Guardiola dokonuje rewolucji w Bawarii, Gerardo „Tata” Martino ma zamiar dokonać ewolucji w Barcelonie. Argentyński mag, który, tak jak Guardiola, jest wyznawcą filozofii futbolu Marcelo Bielsy, ma tchnąć świeży powiew w obmyśloną przez Pepa strategię futbolu opierającą się na posiadaniu piłki, wysokim pressingu i szybkiej grze kombinacyjnej. Szczerze mówiąc byłem mocno zaskoczony tą nominacją, gdyż idzie pod prąd ogólnych tendencji obowiązujących obecnie w klubie rządzonym przez Sandro Rosella.

Obecnie wiemy już, że jedną z głównych przyczyn rezygnacji Pepa z pracy w Barcelonie były różnice pomiędzy nim a nowym prezydentem odnośnie roszad w składzie. Guardiola przewidział konieczność głębokich zmian w drużynie, rezygnacji z części starszych graczy i budowy drużyny od nowa na bazie uzdolnionych wychowanków oraz talentów Messiego i Iniesty. Nie spodobało się to Sandro, który nie chciał pozbywać się cennych marketingowo gwiazd zespołu, takich jak Dani Alves, Gerard Pique czy Cesc Fabregas. Nie mogły zdobyć także uznania Guardioli próby podminowywania dorobku poprzedniego prezesa, obarczanego winą za zadłużenie klubu. A to przecież Laporta postawił na Pepa i położył podwaliny pod zbudowanie jej supremacji w Europie.

Panowie rozeszli się w zgodzie co do konieczności rozstania (choć ostatnie kłótnie na łamach gazet ujawniają głębszy charakter ich wzajemnych animozji). Barça coraz bardziej zaczęła zamieniać się w maszynkę do zarabiania pieniędzy i choć powróciła do oryginalnej „tiki-taki” (porzucając różne taktyczne nowinki, które Guardiola starał się wprowadzić w swoim ostatnim sezonie) to sezon zakończył się jednak klapą. Cules mogą poprawiać sobie humor mistrzostwem oraz faktem nie zdobycia przez Real żadnego trofeum, ale 0:7 w dwumeczu z Bayernem to bolesne przebudzenie z błogiego snu „Ery Guardioli”. Barça nie jest już najlepszą drużyną na kontynencie, zawodnicy się starzeją a taktyka nie jest już dla nikogo tajemnicą (tak jak przewidział to Guardiola).

I nagle na scenie pojawia się „Tata” Martino, który chce aby drużyna grała jako zwarty kolektyw, na całej powierzchni boiska, stosowała nieustanny pressing i płynnie przechodziła z ataku do obrony. Brzmi znajomo? Podobnie wypowiadał się Guardiola, który ze swoich „11” zawodników chciał zrobić wymieniające się zadaniami cyborgi, zdolne do grania na każdej pozycji i uczestniczenia w każdej akcji. Ale czy to pasuje do marketingowego wizerunku drużyny złożonej z samych gwiazd? Być może jest to próba znalezienia recepty na rysujący się na horyzoncie problem rywalizacji Messiego i Neymara? Zarówno Villa, jak i Ibrahimovic musieli ustąpić pola Messiemu, który ma pozycję niepodważalną. Pojawienie się Neymara sprawia, że znów ktoś będzie musiał ustąpić pola i jak na razie nie zanosi się na to, żeby miałby to być Argentyńczyk.

Być może rządy i filozofia futbolu Gerardo Martino sprawią, że ten problem stanie się drugorzędny i wszyscy będą musieli podporządkować się potrzebom drużyny? Wczorajsze zwycięstwo w Pucharze Gampera nad Santosem (8:0) przekonują mnie do tego, że co by się nie działo to na pewno będzie efektownie.

Legia

Liga nawet się dobrze nie rozkręciła a Legia została już koronowana na nowego Mistrza Polski przez prasę. Zgoda, dwa pierwsze zwycięstwa robią wrażenie, podobnie jak budżet drużyny oraz szeroki skład. Pamiętajmy jednak, że 2 sezony temu Legia też miała już mistrzostwo w kieszeni a jak się ostatecznie skończyło wszyscy pamiętamy. Muszę jednak przyznać, że sam poddaje się atmosferze hurraoptymizmu i ostatnio zacząłem z dużą ochotą oglądać jej mecze. Nie dlatego, że zaczęli grać fenomenalnie – nadal irytują niedokładnością i graniem „na aferę”, zwłaszcza z kontry. Najbardziej irytuje mnie w tej materii Radović, który przynajmniej rehabilituje się tym, że wypracowywuje sytuacje bramkowe. Oglądanie jego popisów na żywo doprowadza mnie jednak czasami do pasji.

Niezależnie od indywidualnych popisów gra całej drużyny wystarcza na wyprzedzanie rywali w lidze. Znowu potwierdza się zasada, że szeroka ławka, wyrównany skład i dobre przygotowanie fizyczne wystarczają w zupełności na polską ligę. Pogoń w ostatnim meczu była wyrównanym rywalem, jednak konsekwencja Legii i zimna krew w kluczowych momentach sprawiła, że rywal został odprawiony z trzy-bramkowym bagażem. Nawet trener Urban przyznał, że wynik nie oddawał sytuacji na boisku.

Paradoksalnie powoduje to jednak, że tym bardziej chce mi się śledzić grę Legii, bo jeżeli teraz widzimy mankamenty a Legia i tak gromi rywali to czego możemy się spodziewać gdy zacznie grać lepiej? Być może dlatego coraz więcej osób wierzy w możliwość odniesienia sukcesu także w rozgrywkach międzynarodowych? Do tego trzeba również dodać dobrą atmosferę wokół drużyny. Prezes Leśnodorski pogodził klub z kibicami i rozważnie planuje rozwój drużyny, a Legia notuje rekordowe przychody. To wszystko pozwala wierzyć, że poradzi sobie także za rok, gdy ITI odetnie wreszcie pępowinę i klub będzie musiał finansować się samodzielnie.

Wydatnie pomogłoby temu odniesienie sukcesu w pucharach, tylko że tutaj Legia może natrafić na najpoważniejszą trudność. Trener Urban ma chyba patent na ligę, ale w pucharach działa jak goryl we mgle. Było to widać rok temu w meczu z Rosenborgiem, widać także w ostatnich meczach z New Saints i Molde. Drużyna wychodzi na nie jakaś onieśmielona i przestraszona. Nie brakuje umiejętności, tylko poświęcenia, zadziorności i zaciekłości w grze, czyli tego czym Legia wyróżniała się w pamiętnym sezonie, gdy wyeliminowała Spartaka i wyszła z grupy w Lidze Europejskiej. To była jednak drużyna Skorży, który miał z kolei patent na puchary, ale w lidze pozwolił wypuścić mistrzostwo z rąk.

Może Skorża powinien zostać asystentem Urbana ds. gry Legii w pucharach? W każdym razie coś trzeba poradzić, bo jeżeli Legia będzie nadal grała tak jak w wyjazdowym meczu z Molde to daleko na arenie międzynarodowej nie zajdzie, o Lidze Mistrzów nawet nie wspominając.

Liga Mistrzów

Niezależnie od tego czy Legia w niej zagra czy nie, Liga Mistrzów w tym sezonie zapowiada się bardzo ciekawie. Przede wszystkim dlatego, że ciężko typować faworytów. A to wszystko przez niesłychane zamieszanie na ławkach trenerskich najlepszych klubów. W Manchesterze skończyła się era Sir Alexa, do Chelsea wraca Mourinho, ale nie jest to już ta sama drużyna, którą prowadził kilka sezonów temu, Arsenal się wciąż nieustannie przebudowywuje a jeżeli można się czegoś spodziewać po Manchesterze City to tylko bardzo rozbudzonych oczekiwań.

W ogóle jestem w dużym szoku jak bardzo angielskie zespoły spadły z urzędowej roli faworytów tych rozgrywek. Coś co jeszcze dwa sezony temu byłoby niewyobrażalne. Jeżeli miałbym na coś stawiać to znowu na rządy niemiecko-hiszpańskiego kondominium, choć i tutaj pojawiają się wątpliwości. Forma Barcelony, Realu i Bayernu pod wodzą nowych szkoleniowców jest nadal zagadką. Wychodzi na to, że ostoją spokoju jest w tym gronie Borussia, która zakontraktowała następnych utalentowanych graczy i ma trenera głodnego sukcesów, pytanie tylko czy gdy już wszyscy nie będą lekceważyli siły tej drużyny sukcesy przyjdą jej równie łatwo jak w poprzednim sezonie.

Włoskie kluby odbudowywują swoją pozycję bardzo powoli i trudno przewidywać czy włączą się do walki o puchar. Będą na pewno niewygodnym przeciwnikiem dla każdego. Podobnie jak drużyny portugalskie i hiszpańskie. Do walki włączy się także PSG, ale wieszczę im taki sam koniec jak w ostatnim sezonie, czyli porażkę z pierwszym z brzegu faworytem w etapie pucharowym.

No cóż, zapowiada się ciekawy sezon, ale na razie idę oglądać „spacer” Legii z Podbeskidziem.

Pozdro Capo

czwartek, 1 sierpnia 2013

Dzień radości czy smutku?

Był taki czas, że cieszyłem się z tego co się dzieje wokół Powstania Warszawskiego. Cieszyłem się, bo przez dekady rocznica jego wybuchu była lekceważona, a pamięć o nim i jego bohaterach była przechowywana głównie przez jego żyjących uczestników i ich rodziny.

Cieszyłem się, gdy powstał nowoczesny budynek Muzeum Powstania (2004) i gdy 1 Sierpnia stał się prawdziwym świętem Warszawy. Żałowałem co prawda, że budynek został otwarty tak późno i wiele osób, które miał uhonorować nie dożyło jego otwarcia i nie było świadkiem ogólnego nastroju szacunku i dumy, który ogarnia miasto w rocznicę wybuchu powstania.

Jedną z tych osób była moja babcia, Helena, która w powstaniu brała udział jako sanitariuszka (ps. Lidka) - po szybkim zakończeniu walk na Ochocie przedostała się na Powiśle, gdzie pomagała rannym w zorganizowanym tam szpitalu. Jak rozmawiałem z babcią o powstaniu, to z jej wypowiedzi wyzierał smutek i gorycz. Złość na rząd w Londynie, że dopuścił do jego wybuchu i jeszcze większa złość na ruskich, że „stali i patrzyli” i nie pomogli i czekali aż Hitler zrobi za nich brudną robotę.

Wtedy, będąc jeszcze nastolatkiem, sam nie miałem do końca zdania. Ot, kolejne przegrane powstanie, Warszawa zrównana z ziemią i setki tysięcy ofiar. No i to podskórne przekonanie, genetycznie wyniesione z nadwiślańskiego kraju, że w romantycznym poświęceniu dla kraju nie mamy sobie równych na świecie. Smutna była to jednak konstatacja, bo zakładała, że jeżeli coś nam dobrze wychodzi to jest to jedynie patriotyczna śmierć..

Ekspozycja Muzeum Powstania czy „Powstanie ‘44” Daviesa zmieniły moje podejście do sprawy. Przekonało mnie ostatecznie, że wynik walki czy decyzje podjęte za naszymi plecami nie są istotne, stanowią jedynie smutne tło dla bohaterskiej postawy i niemy wyrzut dla sprawców tragedii. Jesteśmy mistrzami wynajdywania swoich błędów i przywar i dlatego tak łatwo przychodziło nam dojeżdżać się za to, że „Londyn powinien wiedzieć, że komuniści nam nie pomogą”, że „powstanie było skazane na klęskę”, że „szkoda miasta i straconego pokolenia”. Tak, niewątpliwie szkoda i być może ktoś mógł być mądrzejszy, ale najłatwiej kogoś oceniać gdy żyje się w dostatku, wolny i niezagrożony przez tyranię i nie widząc na co dzień śmierci i tragedii.

Trzeba było dopiero brytyjskiego historyka, który w swojej monografii przytoczył przypowieść, aby unaocznić nam błąd naszego rozumowania:

"Otóż pewien człowiek wchodzi do rzeki, żeby się zmierzyć ze zbrodniarzem. Decyduje się na to, ponieważ ów zbrodniarz od lat bije, morduje, upokarza jego rodzinę i ponieważ on sam należy do grupy, która postanowiła wymierzyć mu sprawiedliwość. Co więcej, uzyskał od przywódców tej grupy zapewnienie, że wszyscy będą działać ramię w ramię, i wybiera moment, gdy na przeciwległym brzegu pojawiają się tłumnie „przyjaciele przyjaciół”, od których oczekuje się pomocy. Wtedy wszystko zaczyna iść nie tak, jak powinno. Zbrodniarz, zamiast rzucić się do ucieczki, podejmuje walkę. „Przyjaciele przyjaciół” trzymają się z daleka. Człowiek zaczyna się rozpaczliwie miotać, ale nie rezygnuje. Dowódcy grupy wołają z daleka, prosząc o pomoc. Krzyczą bez przekonania, a ich głosy mieszają się ze sobą. „Przyjaciele przyjaciół” nadal trzymają się z daleka. Ponawiane nawoływania nie przynoszą żadnych reakcji. Wreszcie do wody wchodzi tylko jeden z niedoszłych ratowników, który szybko znajduje się w opałach. Po długiej walce zbrodniarz zaciska ręce na gardle człowieka i wpycha go pod wodę. Człowiek tonie. Kogo należy winić? A kogo pochwalić?"

Norman Davies, Powstanie ’44, Kraków 2004

To spojrzenie pozwoliło mi zrozumieć, że polityczne i historyczne dyskusje nad sensownością wybuchu powstania są bez znaczenia. Nie zmienimy historii, nie odzyskamy straconego pokolenia i zburzonego miasta. Możemy jednak uhonorować walkę i patriotyzm bojowników, bo poświecili się dla nas, nawet jeżeli efekt ich walki nie przyniósł pożądanych rezultatów. Dlatego cieszyłem się, że powstanie jest tak celebrowane i że miasto oddaje mu hołd zatrzymując się na minutę co rok. Cieszyłem się z Muzeum Powstania i cieszyłem się z hucznych obchodów. Było mi miło, gdy w innych miastach w Polsce także czczono pamięć poległych.

Za każdym razem żałowałem jednak, że moja babcia nie mogła tego doświadczyć. Co roku myślę, że jak babcia zobaczyłaby to wszystko to być może nie mówiłaby o powstaniu wyłącznie ze smutkiem i goryczą. Jako o czymś nieudanym. Być może mógłbym ją przekonać, że to co robiła było ważne dla nas, dla mnie, niezależnie od tego czy udane czy nie. Że chcemy im powiedzieć, że są bohaterami i że chcemy wierzyć, że w razie potrzeby ich przykład byłby dla nas inspiracją do działania.

Nie wiem czy by się udało i nie wiem czy ta forma by się babci spodobała. Warszawa pełna widowisk powstańczych, gier miejskich, koncertów, Facebooka pełnego filmków promujących minutę ciszy (sam w zeszłym roku taki wrzuciłem) czy innych wydarzeń, które sprawiają, że powstanie staje się centralnym punktem programu kulturalnego stolicy.

Ostatnio zacząłem się zastanawiać czy za bardzo nie przesadzamy z tym wszystkim. Czy w dążeniu do zmiany percepcji powstania nie przekroczyliśmy pewnej granicy absurdu, w której króluje marketing a brakuje refleksji i w której świętowanie myli się z oddaniem czci. To ostatnie już zaczyna przekraczać nasze możliwości, z uwagi na wykorzystywanie powstania jako narzędzia walki politycznej i wywoływanie gorszących scen podczas uroczystości państwowych (marzę o tym, żeby w tym roku gwiżdżący motłoch nie pojawił się na żadnej z nich, ale to chyba marzenie ściętej głowy).

Rocznica wybuchu powstania staje się dniem, w którym coraz bardziej koncentrujemy się na sobie niż na wspomnieniu i uhonorowaniu poległych i walczących. I dlatego coraz częściej myślę o tym dniu ze smutkiem.

Capo

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Co z tym LOTem?

Ten temat chodził za mną dosyć długo. Jako bierny, ale zaangażowany ze względów rodzinnych, obserwator, z dużym niezadowoleniem przyglądałem się powolnemu, lecz nieuchronnemu z wielu przyczyn, upadkowi naszej narodowej linii lotniczej. Upadkowi o tyle bolesnemu dla mnie i wielu osób, które znam, że w naszej pamięci i wyobrażeniu nadal istnieje LOT z przełomu lat 80. i 90. – linia z „młodą”, nowoczesną flotą, ciekawą i ambitną siatką połączeń. Będąca wizytówką kraju, który zrzucił okowy ograniczeń i niespełnionych szans oraz braku możliwości rozwoju. LOT również otrzymał swego czasu szansę, żeby wreszcie działać zgodnie z najlepszymi standardami i rozwijać się jak normalna linia lotnicza. Nie stało się tak z wielu powodów, ale o nich chciałbym napisać później. Najpierw chce Wam opowiedzieć o Locie mojego dzieciństwa, o Locie, z którego można było być dumnym, nawet jeżeli nie zawsze spełniał wszystkie oczekiwania. O Locie, który miał zadatki, żeby być naszą dumą a nie utrapieniem.

LOT światowy

Dzisiaj żyjemy w przeświadczeniu, że otworzenie przez LOT jakiegokolwiek dalszego połączenia poza Stanami musi zakończyć się nieuchronną klęską. Jako przykład są tu często przywoływane Pekin (otwarty ponownie na rok przed igrzyskami w Pekinie) czy Hanoi. A czy wiecie, że na początku lat 90ych LOT miał stałe połączenia do Singapuru, Bangkoku, Pekinu, New Delhi, Dubaju, Kairu, Damaszku? Połączenia do Ameryki nie ograniczały się wyłącznie do polonijnych zagłębi Nowego Jorku, Chicago i Toronto. Był też Montreal, okazjonalnie Edmonton i Los Angeles. Imponująca oferta, jeżeli spojrzymy na nią z dzisiejszej perspektywy, nieprawdaż?

Trzeba uczciwie przyznać, że ówczesna siatka połączeń odzwierciedlała bardzo entuzjastyczny model biznesowy, charakterystyczny dla linii planującej ekspansję. LOT dysponujący na tym etapie trzema (docelowo pięcioma) Boeingami 767, z założenia nie był w stanie podołać tak ambitnie wyznaczonemu zadaniu. Kierownictwo linii, oszołomione nowymi możliwościami jakie stwarzało względnie otwarte niebo (po latach pracy w otoczeniu determinowanym przez dwubiegunowy układ polityczny), postanowiło chyba przeprowadzić rozpoznanie bojem. Jakaż piękna i budująca była to ekspansja. Z własnej pamięci mogę przywołać wspomnienie lotowskiego Boeinga 767-200, który w 1996 r. dumnie toczy się po płycie lotniska Dubaju, mijając po drodze samoloty linii Gulf Air i Emirates i nie wygląda przy nich niczym ubogi krewny. Ja sam, korzystając z rodzinnych koneksji zwiedziłem kawał świata, latając wyłącznie LOT-em (wspomniany Dubaj, a także Bangkok, Pekin, Nowy Jork, Toronto, Edmonton) i miałem poczucie, że nasza linia naprawdę nie ma się czego wstydzić w porównaniu do czołowych linii międzynarodowych. Z dzisiejszej perspektywy łatwo powiedzieć, że był to bardziej efekt romantyczno-patriotycznych wyobrażeń niż realnej rzeczywistości, niemniej jednak warto podkreślić kilka faktów.

LOT w tamtym czasie posiadał bardzo młodą i nowoczesną flotę samolotów B-767 i B-737, uzupełnioną dodatkowo przez, wykorzystywane głównie na krajowych i przygranicznych kierunkach, francuskie ATR-72. Od drugiej połowy lat 90-ych zaczął być coraz częściej wyróżniany jako czołowa linia środkowo- i wschodnioeuropejska. Był także linią relatywnie (w porównaniu do dużych linii europejskich) nisko obciążoną kosztami pracy i pomimo niedużej liczby przewożonych pasażerów był ciekawym celem akwizycyjnym dla dużych graczy na rynku europejskim. I tutaj dochodzimy do zasadniczej przyczyny wszystkich późniejszych trudności naszej narodowej linii – LOT nie został sprywatyzowany. Nie uzyskał dzięki temu wsparcia dużego partnera, który pomógłby mu się szerzej rozwinąć i wprowadzić najlepsze standardy i praktyki, czyli przekazać najnowszy know-how z branży oraz logicznie zaplanować rozwój linii.

LOT samodzielny?

Rząd koalicji SLD-PSL wstrzymał prywatyzację za swojej kadencji. Argumentowano, że LOT zostałby połknięty przez British Airways lub Lufthansę, które niechybnie zlikwidowałyby większość dłuższych tras a naszego przewoźnika wykorzystywałyby wyłącznie do podwożenia pasażerów do swoich HUB-ów w Londynie i Frankfurcie. Nie dowiemy się już czy tak by się stało, obserwując jednak jak obecnie funkcjonują linie Austrian Airlines w ramach imperium Lufthansy możemy mieć podejrzenie, że LOT nie musiałby rysować swojej przyszłości w tak czarnych barwach. Przede wszystkim jednak mam takie wewnętrzne przekonanie, że to wcale nie troska o dalsze losy narodowego przewoźnika, lecz zwyczajnie pazerność Skarbu Państwa (chcącego wycisnąć najwyższą cenę z potencjalnych kontrahentów) przeważyła o tym, że prywatyzacja została wstrzymana do czasu pojawienia się przysłowiowego „łosia”, który kupi firmę na naszych warunkach, czyli przepłaci i zagwarantuje utrzymanie zarządczego status quo w spółce.

O dziwo, „łoś” znalazł się dosyć szybko. Za czasów rządów AWS-UW do prywatyzacji naszego narodowego przewoźnika przystąpiła SAirGroup, spółka-matka m.in. dla szwajcarskiego giganta Swissair. Szwajcarzy urzekli Skarb Państwa wizją rozwoju LOTu i przyłączenia tej linii do tworzącego się właśnie aliansu Qualiflyer Group, który skupiał inne linie lotnicze SAirGroup (w tym Sabenę, TAP Portugal czy Air Europe). Ostatecznie Szwajcarzy kupili 25% akcji LOTu w 1999 r. z opcją zakupienia dalszych pakietów. Wydawało się, że przed linią rysuje się stabilna ścieżka rozwoju.

Początek równi pochyłej

Tak się jednak nie stało. SAir Group okazał się być kolosem na glinianych nogach. Zła sytuacja spółek-córek (zwłaszcza Sabeny) oraz samego Swissairu doprowadziły do spektakularnego upadku całej grupy oraz linii będącej chlubą ojczyzny zegarków i czekolady. Rząd szwajcarski i banki przygotowały pakiet ratunkowy, który zakładał przejęcie upadającej linii przez spółkę-córkę CrossAir oraz wyprzedaż wszystkich zagranicznych aktywów (w tym udziałów w Locie, który akurat nie przysporzył grupie większych problemów). Kilkuletnie zamieszanie jakie wprowadziła Qualiflyer Group (mająca w zamierzeniu konkurować ze Star Alliance i Oneworld) przyniosła upadek linii Sabena i Swissair oraz przekształcenie tej ostatniej w Swiss oraz (co interesuje nas najbardziej) ponowne przejęcie kontroli nad LOTem przez Skarb Państwa.

Niestety, zbiegło się to w czasie z bardzo niekorzystną koniunkturą na światowym rynku lotniczym. Pod wpływem zamachów na World Trade Center oraz ogromnych wzrostów cen ropy naftowej, która nastąpiła później, branża zanotowała duży kryzys. Jak to w kryzysie bywa – większy radzi sobie z nim lepiej niż mniejszy. Mały LOT, pozbawiony wsparcia strategicznego partnera, stał się tym bardziej podatny na niekorzystną sytuację rynkową. Zupełnie naturalne jest, że władze spółki zaczęły czynić starania o przyjęcie do któregoś z głównych aliansów lotniczych, oferujących dostęp do swoich systemów rezerwacyjnych i połączeń code share. Naturalnym wyborem LOTu był Star Alliance rozwijany pod skrzydłami Lufthansy – LOT podpisał porozumienie o przystąpieniu do niego w październiku 2003 r. Samo przystąpienie do największego aliansu lotniczego na świecie nie pomogło jednak w rozwiązaniu narastających problemów i trudności wewnętrznych i zewnętrznych.

Rosnące problemy strukturalne

Z biegiem lat w Locie zaczęły się ujawniać standardowe problemy strukturalne charakterystyczne dla dużych spółek z kapitałem skarbu państwa: przerost zatrudnienia, nieefektywne zarządzanie oraz przede wszystkim brak strategicznej wizji rozwoju firmy. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych koszty ludzkie czy ceny paliw pozwalały LOTowi na stabilną egzystencję, zwłaszcza że nadal był monopolistą polskiego rynku. Z czasem jednak, gdy ceny paliw zaczęły gwałtowanie wzrastać a presja płacowa ze strony kilku związków zawodowych (w tym dwóch różnych związków pilotów) zaczęła nadwyrężać rentowność operacyjną firmy, nie można było już ignorować narastających problemów. A te zbliżały się nieuchronnie. W 2003 r. zostało otwarte niebo nad Polską – zniesieniu uległa monopolistyczna pozycja firmy. Od tej pory każda firma z Unii Europejskiej mogła nieskrępowanie świadczyć usługi przewozu z dowolnego lotniska w Polsce. LOT nie był przygotowany na tę sytuację. Zbiegła sie ona w czasie z kryzysem branży lotniczej po zamachach na WTC oraz drastycznym zwiększeniem kosztów ropy naftowej w wyniku interwencji amerykańskich w Afganistanie i Iraku. Czas ten większość linii lotniczych strawiła na odchudzenie kosztowe i operacyjne swojej działalności oraz zwiększenie efektywności działania. W przypadku LOTu, choć taka konieczność także wystąpiła, kroki takie nie zostały podjęte. Obawa przed związkami zawodowymi oraz mała determinacja władz firmy (rotacyjnie zmieniających się wraz z przetasowaniami na scenie politycznej) skutecznie wykluczyły takie działanie. Celem spółki było trwać w takim stanie, który gwarantowałby zaspokojenie potrzeb wszystkich interesariuszy. Dobro jej samej nie było dla nikogo priorytetem.

Nowe realia rynkowe

W efekcie, trudne decyzje nie były podejmowane, nie wyznaczano długoterminowych planów i celów działania, nie mobilizowano firmy i pracowników do wytężonej pracy i poprawy konkurencyjności. A jeżeli jest coś czego wolny rynek nie znosi najbardziej to właśnie apatii i braku aktywności. Gdy lider popada w letarg zawsze znajdzie się ktoś kto zdecyduje się go strącić. Na takich kandydatów nie trzeba było długo czekać.

Ryanair oraz Wizzair (który pomimo tego, że wywodzi się z Węgier, właśnie z Polski uczynił główny rynek swojego działania) chętnie skorzystały ze zniesienia monopolu narodowego przewoźnika, podobnie jak tradycyjni konkurenci w postaci Lufthansy, SASu czy Austrian Airlines. Dostrzeżono potencjał w rozwoju lotnisk regionalnych, dotychczas lekceważonych przez monopolistę, któremu było wygodniej rozwozić wszystkich z centralnej bazy w Warszawie i który opornie dostrzegał potencjał tkwiący w lotniskach pokroju Katowic, Poznania, Gdańska i Wrocławia.

Przewoźnicy low-costowi zaczęli odpowiadać za rozwijanie rynku i poszerzanie ruchu pasażerskiego, który rósł w imponującym tempie. LOT także zwiększał swoje przychody i ilość obsłużonych pasażerów, ale rynek zaczął mu jednak uciekać. Pasażerowie zaczęli sobie uświadamiać, że nie są już zmuszeni do przepłacania za bilety na trasach europejskich (nawet jeżeli nie lądują w głównym porcie lotniczym danego miasta). Stało się także jasne, że pod względem jakości obsługi LOT z trudnością konkuruje z innymi tradycyjnymi liniami lotniczymi (zwłaszcza z Lufthansą, która zaczęła z coraz większą swobodą penetrować nasz rynek). Z punktu widzenia klienta LOT nie dostosowywał swojej oferty do potrzeb rynkowych – nie był w stanie konkurować cenowo z low-costami a jakość świadczonych usług nie rekompensowała wyższych opłat. Lata uprzywilejowanej pozycji oduczyły również LOT aktywnej strategii sprzedażowej – „szalone środy” czy inne promocje mające zachęcić pasażerów do korzystania z usług linii to działania podjęte dopiero w ostatnich latach, gdy sytuacja spółki stała się już bardzo ciężka (działania skądinąd słuszne, ale spóźnione o dobrych kilka lat).

Wszystkie wymienione trudności można by zapewne przezwyciężyć, gdyby nie główna przyczyna problemów LOTu wynikająca z braku przywództwa.

Brak przywództwa

Gdy na przełomie lat 70-ych i 80-ych ktoś zdecydowałby się odwiedzić budynek portu lotniczego w Warszawie mógłby zauważyć przechadzającego się siwego, niewysokiego dżentelmena bacznym okiem lustrującego pracę lotniska. To był pan Włodzimierz Wilanowski, dyrektor generalny PLL LOT. Znał go każdy pracownik i on sam dbał o to, żeby poznać każdego z nich. Samodzielnie sprawdzał czy wszystko działa jak należy. Robił to, bo zależało mu na firmie oraz na jej rozwoju. To właśnie za jego czasów został wyznaczony kierunek działania (podtrzymany przez późniejsze kierownictwo), który przeistoczył LOT z peryferyjnej linii lotniczej w firmę o aspiracjach międzynarodowych. Władze LOTu nie bały się wtedy eksplorować bardzo ambitnych pomysłów, takich jak otwarcie połączeń do New Delhi, Pekinu, Montrealu czy Singapuru i Bangkoku. To samo wizjonerskie myślenie stało za podjętą w 1988 r. decyzją o zakupieniu amerykańskich Boeingów 767, które miały zastąpić maszyny produkcji radzieckiej. LOT miał działać jak firma z prawdziwego zdarzenia według możliwie najwyższych standardów, której perspektywą jest myślenie globalne a nie regionalne.

Ten wizjonerski zapał pozwolił jeszcze na kilka ciekawych osiągnięć do jakich należało otworzenie połączeń do Dubaju, Toronto oraz osiągnięcie statusu linii z najmłodszą flotą na świecie co nastąpiło w 1994 r.

W 1992 r. władzę w spółce objął prezes Jan Litwiński (prywatnie zięć dyrektora Wilanowskiego), a w kolejnym roku LOT został przekształcony w jednoosobową spółkę Skarbu Państwa. Te dwa wydarzenia stały się kamieniami milowymi w dziedzinie erozji przywództwa oraz braku strategicznego myślenia o rozwoju spółki.

Od tego momentu działania zarządu spółki koncentrowały się na przygotowaniu firmy do prywatyzacji (która, jak wiemy, nie została przeprowadzona do dzisiaj). Władze LOTu nie podejmowały nowych działań i nie wyznaczały strategicznych celów oczekując zapewne, że zrobi to nowy właściciel. Z kolei Skarb Państwa nie angażował się w sprawy swojej własności pozostawiając stery zarządzania firmą władzom spółki. A te nie podjęły się wyzwania jakim było opracowanie wizji rozwoju naszego narodowego przewoźnika.

W czasie swoich rządów w spółce (1992 – 2003) prezes Litwiński zamknął większość połączeń długodystansowych (między innymi Singapur, New Delhi, Dubaj, Pekin, Montreal i Bangkok), mimo że na większości z nich latały najczęściej komplety pasażerów. Decyzja była motywowana nieefektywnością ekonomiczną połączeń, np. większość połączeń azjatyckich była obciążona dużymi opłatami tranzytowymi nakładanymi przez Federację Rosyjską. Jest to logiczne wytłumaczenie, ale nie odpowiada na pytanie dlaczego firma nie zareagowała na ograniczenie swojej działalności inną, przekonywającą strategią rozwoju. W efekcie, linia zaczęła ograniczać swoja działalność, wcale nie w wyniku wrogiego przejęcia tylko z uwagi na trudności rynkowe. Zarząd, na czele z prezesem, przespał najlepszy okres na opracowanie nowej strategii działania spółki, gdy nadal posiadała młodą flotę samolotów a linia nie przynosiła dużych strat. Zamiast tego nastąpiła stagnacja. Zwieńczeniem tego stanu był opisany wcześniej upadek mariażu ze Swissairem oraz ujawnienie korupcji wśród członków zarządu spółki, który w porozumieniu z mniejszościowym udziałowcem transferowali środki z firmy, aby następnie otrzymywać od niego dodatkową pensję. Firma jak nigdy potrzebowała pozytywnego impulsu do rozwoju.

Brak strategicznej wizji rozwoju

O ten było niezmiernie trudno chociażby z tego względu, że po odejściu ze stanowiska prezesa Litiwińskiego, przez firmę przewinęło się 9 różnych prezesów (którzy średnio pełnili swój urząd przez 1 rok). Obecny prezes, Sebastian Mikosz, pełni tę funkcje już drugi raz (w 2010 r. musiał odejść po nieporozumieniach z Ministerstwem Skarbu). W ramach tego wielowładztwa spółka nie wypracowała żadnej kompleksowej koncepcji działania, mimo że różnorakich pomysłów było wiele (na czele z rozwijaniem zupełnie niezależnej linii lotniczej pod marką Centralwings). Jest to sytuacja, która byłaby szkodliwa dla większości firm, ale dla spółki działającej na rynku lotniczym jest podwójnie zabójcza.

Branża lotnicza to specyficzny dział gospodarki. Charakteryzują ją ogromne koszty operacyjne (paliw, kosztu leasingu maszyn oraz płac załogi), równie wielkie przepływy pieniężne i relatywnie niskie zyski. Działanie na nim wymaga dokładnego planowania, nie mniej starannej egzekucji oraz właściwego rozpoznania sytuacji strategicznej. Wszystko to jest znacznie utrudnione przy częstych zmianach kierownictwa, z którymi najczęściej związane są również przetasowania kadry kierowniczej średniego szczebla. LOT przeżywał wiele takich zmian – żadna z nich nie przyniosła powołania menedżera dogłębnie znającego światową branżę lotniczą i posiadającego kompetencje do znalezienia dla spółki miejsca na lotniczej mapie świata. Zamiast tego mieliśmy serię „zarządców”, którzy uczyli się branży zanim nie byli odwoływani przez MSP. Dlatego też większość działań podejmowanych przez linię miała charakter tymczasowy, tak jak np. otwieranie połączeń do Hanoi, Tbilisi czy ponawiane próby uruchomienia stałego połączenia do Pekinu. Nie byłyby to pomysły pozbawione sensu, ale pod warunkiem że wpisywałyby się w spójną koncepcję rozwoju siatki połączeń a nie w działanie w myśl zasady „a nuż zaskoczy?”.

Obecna siatka połączeń jest charakterystyczna dla linii działającej jako „narodowy przewoźnik”. LOT rozwozi pasażerów z Polski po Europie i na wybranych kierunkach długodystansowych, które przez lata skurczyły się tylko do połączeń transatlantyckich (Chicago, Nowy Jork i Toronto). Jest to podejście archaiczne, nieprzystające do realiów nie tylko rynku międzynarodowego, ale nawet do rynku polskiego. W dobie „otwartego nieba”, gdy w coraz większym stopniu państwa znoszą ograniczenia dla zagranicznych towarzystw lotniczych coraz popularniejszą strategią jest podążanie za pasażerem bez oglądania się na jego przynależność narodową. Duże linie lotnicze o światowym zasięgu, takie jak Lufthansa, British Airways, KLM/AirFrance zajmują się zgarnianiem pasażerów do swoich HUB-ów (we Frankfurcie, Monachium, Londynie, Paryżu czy Amsterdamie) w celu rozwiezienia ich na kierunkach długodystansowych. Ich zasięg konkurencyjny obejmuje cały świat (tak jak kilku innych, dużych linii o ogólnoświatowym zasięgu – Delta Airlines, United, American Airlines). Pozostałe linie najczęściej wybierają sobie nisze rynkowe na obszarach, w których mają szanse rywalizować z gigantami i na nie kładą główny nacisk. Fińskie linie Finnair np. koncentrują się na przewożeniu pasażerów do Azji. Podobną strategię obrały prężnie rozwijające się linie z Bliskiego Wschodu: Emirates, Qatar Airways oraz Turkish Airlines, które dodatkowo wyróżniają sie wysokim standardem obsługi. Hiszpańska Iberia eksploruje rynek Ameryki Południowej, podczas gdy Quantas ogranicza się do obsługi rynku Oceanii i Antypodów, przekazując swoich pasażerów innym przewoźnikom w Singapurze czy Dubaju. Regionalna specjalizacja i właściwe umiejscowienie swojego biznesu w ramach aliansu stanowi dzisiaj receptę dla małych i średnich linii, które chcą funkcjonować na rynku.

LOT musi również rozstrzygnąć kwestię tego czy chce być liderem cenowym (oferując pasażerom najkorzystniejsze ceny, tak jak robi to np. Ryanair) czy jakościowym (oferując wysoki standard obsługi). Obecnie firma siedzi okrakiem na dwóch koncepcjach z jednej strony musząc konkurować z low-costami, które mocno osadziły się na naszym rynku, z drugiej strony musi sprostać wymaganiom jakościowym jakie pasażerowie kierują (słusznie) wobec linii tradycyjnej.

Być może należy pomyśleć o całkowitej zmianie stylu działania i postrzegania własnego biznesu. Być może rynkiem LOTu nie powinna być tylko Polska a raczej cała Europa Środkowo-Wschodnia. Wyobrażam sobie działanie na wzór WizzAira, który zajmuje się przewożeniem pasażerów z dawnego bloku wschodniego na Zachód za rozsądną cenę. Każda strategię należy wziąć pod uwagę, pod warunkiem że będzie spójna i możliwa do realizacji.

Walka o przetrwanie i wyzwania na przyszłość

Obecny zarząd spółki stoi wobec ogromnych wyzwań i trudności. Firma musi się zrestrukturyzować i taki też cel przyświeca nowemu/staremu prezesowi, który za główny cel stawia sobie przygotowanie firmy do prywatyzacji jeszcze w tym roku. Byłoby to zgodne z życzeniem premiera, który zapowiedział, że pakiet pomocowy w wysokości 1 mld złotych jest ostatnim, który Skarb Państwa zamierza wyasygnować na ratowanie narodowego przewoźnika. Pojawiło się wiele głosów na rzecz doprowadzenia do samoistnego upadku linii i uwolnienia podatników od zbędnego obciążenia. Niektórzy są nawet skłonni wierzyć, że na gruzach starej linii może powstać nowa, na wzór szwajcarskiego Swissa. Efektywniejsza i pozbawiona zbędnego balastu związków zawodowych. Już teraz prezes Mikosz zapowiada zwolnienia grupowe i rozprawienie się z krnąbrnymi związkowcami.

Czy to jednak załatwi problem? I czy to właśnie obciążenie kosztami pracy jest główną przyczyną problemów spółki?

Zgodnie z opracowaniem przygotowanym przez prywatnego akcjonariusza LOT, Henryka Zimakowskiego, i opublikowanym przez Związek Zawodowy Pilotów Liniowych (szczegóły znajdziesz tutaj), udział kosztów pracy w całkowitych kosztach działania firmy spadł z 14,8% do 8% na przestrzeni ostatnich 4 lat (z 437 do 280 mln złotych). Jest to jedyna pozycja wydatków, która konsekwentnie maleje na przestrzeni ostatnich lat. Rośnie natomiast strata na działalności podstawowej, strata na majątku oraz koszt obsługi długu. Wątpliwe zatem jest czy zwolnienia przyczynią się w decydujący sposób do naprawy sytuacji. Podejrzewam, że jest to raczej jedno z działań jakie zarząd podejmuje na rzecz przyszłego właściciela, aby zachęcić go do zakupu. Jest całkowicie jasne, że spółka obciążona problemami pracowniczymi jest mało atrakcyjna dla potencjalnego kupca. Wszystko wskazuje na to, że pod względem strategii obecny zarząd prezentuje podejście charakterystyczne dla władz spółki z lat 90-ych, czyli oczekuje na pojawienie się właściciela, który sam opracuje plan działania. Zadaniem „kryzysowego kierownictwa” jest przeprowadzenie restrukturyzacji firmy, poprawienie jej wyników finansowych i przedstawienie spójnej koncepcji na prowadzenie dochodowego biznesu – wszytko na potrzeby procesu prywatyzacyjnego.

Jest to jednak kwestia przed którą firma nie ucieknie za pomocą półśrodków ani sztuczek księgowych. Nawet najlepsza restrukturyzacja będzie niczym bez spójnej koncepcji biznesowej. LOT musi odnaleźć swoją niszę rynkową, zdefiniować swoje przewagi konkurencyjne a następnie pracować konsekwentnie nad przyciągnięciem pasażerów. Żeby tego dokonać firma musi mieć kompetentnych i doświadczonych liderów, którym będzie zależało na tworzeniu a nie likwidowaniu miejsc pracy. Musi mieć prezesa znającego światowy rynek lotniczy na wylot – powinien to być raczej obcokrajowiec z branży a nie „menedżer-zadaniowiec”, który po skończonym zadaniu pójdzie odbębnić następną fuchę dla Ministerstwa Skarbu.

Jedno jest pewne – LOTu nie stać na półśrodki. Dlatego nie można mieć pretensji do poprzedniego zarządu o zakup Dreamlinerów, który uziemione czekają na powrót do służby. Wymiana przestarzałych Boeingów 767 była konieczna a linia potrzebowała mocnego impulsu dla dalszego rozwoju. Czy trwałym rozwiązaniem jest jednak „ucieczka do przodu” (która skądinąd jest świetnie wyrażona za sprawą nowego hasła reklamowego firmy – „Naszym horyzontem jest przyszłość”), czyli rozwijanie połączeń azjatyckich i transatlantyckich? Z pewnością będzie to koncepcja bardzo trudna do realizacji, bo konkurencja nie śpi. Dwa ruchy jakimi były otworzenie przez linie Emirates oraz Qatar Airways połączeń do Dubaju oraz Doha połączone z promocją cenową biletów do Azji znacznie utrudniło LOTowi działanie zanim jeszcze do niego przystąpił. Wydaje się, że kierownictwo spółki (tudzież nowy właściciel) będą musieli zanalizować możliwości działania dużo głębiej i zaproponować bardziej kompleksową formę zmian.

A czy warto LOT ratować? Pomijając czysto patriotyczne motywy stojące za tym ruchem, należy pamiętać, że nasz narodowy przewoźnik jest nadal naszym oknem na świat. Przewoźnicy low-costowi i konkurencja nie wypełnią pustki jaka powstanie po jej zniknięciu – przejmą co najwyżej część najbardziej dochodowych połączeń. W efekcie utrudnione stanie się podróżowanie po Europie i świecie. Mogli się już o tym przekonać chociażby Węgrzy, którzy po upadku Malevu są skazani na kaprysy Wizzaira, Ryanaira lub Austrian Airlines a każda większa podróż zaczyna się dla nich na lotniskach w Wiedniu, Monachium, Pradze lub Frankfurcie. W tym samym czasie w Budapeszcie hula tylko wiatr..

sobota, 12 stycznia 2013

„Guns don’t kill people, people kill people”...........NOT!!!!! cz.3

I wreszcie dochodzimy do finałowej części mojej wypowiedzi – trochę mi się zeszło, ale uwierzcie mi, że początek roku był u mnie dosyć intensywny. Kontynuując wątek podjęty w poprzednich częściach (z którymi możecie zapoznać się TU i TU) chciałbym wreszcie odnieść się do podstawowej kwestii, jaką jest nastawienie Amerykanów do posiadania broni.

Mieszkańcy USA po prostu uwielbiają posiadać broń – można tę sytuację analizować na wiele sposobów, ale ostatecznie należy powrócić do tego jednego, podstawowego wniosku. Bo przecież znikąd nie bierze się tak duży popyt na broń palną różnych typów. Ogromna rzesza amerykańskiego społeczeństwa (zwłaszcza w tradycyjnych, „republikańskich” stanach takich jak: Texas, Montana, Arkansas, Alabama, Alaska) uważa posiadanie broni za styl życia. Co więcej, przyzwyczajeni do tego faktu od dziecka (a konkretnie to nawet „od dziada pradziada”) nie wyobrażają sobie możliwości ograniczenia ich praw w tym względzie. Już teraz w reakcji na intencję administracji Obamy do ograniczenia prawa do posiadania na własne potrzeby karabinów maszynowych, kilka ugrupowań zapowiedziało, że będzie samodzielnie drukowało broń w technologii druku 3D (nie będzie to wytrzymała broń, ale zawsze coś).

Każdy kto choć trochę strzelał wie, że to jest naprawdę niezły fun, poczucie siły. Wielu facetom na pewno rosną penisy (przynajmniej mentalnie) gdy mają w rękach dużą spluwę. Nie mówiąc już o tym, że prawie każdy facet (kobiety dotyczy to w mniejszym względzie) chciał kiedyś być bohaterskim żołnierzem, policjantem (jest to zupełnie naturalne, bo wbudowane podświadomie w naszą naturę genetycznie, mężczyzna-wojownik, broni kobiety i dziecka). No to Amerykanie organizują sobie namiastkę czegoś takiego zakupując broń i ucząc się nią posługiwać. Czasami jest tak, że rzeczywiście trzeba mieć broń, bo okolica jest niebezpieczna (i mężczyzna z gun’em, lub kobieta ze spluwą naprawdę muszą ją mieć, żeby się obronić), ale w przeważającej mierze posiada się ją z pobudek psychologicznych a nie realnego zagrożenia.

Z europejskiego (a konkretnie z polskiego) punktu widzenia ten pęd ku posiadaniu broni (i to w takich ilościach) jest absurdalny, ale z drugiej strony wychowaliśmy się w innej kulturze i mamy inne doświadczenia w tym względzie. Trzeba uczciwie dodać, że Amerykanie są na pewno dużo bardziej uświadomieni od nas w kwestii należytego obchodzenia się z bronią, jej zabezpieczania, konserwacji (trudno, żeby było inaczej gdy mają jej na składzie ponad 300 mln sztuk :) ). Nie zmienia to jednak faktu, że rzeczywistość w której dzisiaj żyją uległa znacznej zmianie a prawo do posiadania broni pewnemu wypaczeniu.

Jak to jest, że w wielu krajach na świecie gdzie prawo do posiadania broni jest także stosunkowo liberalne (np. Kanada) nie dochodzi do takich tragedii jak w Stanach? Tutaj odeślę czytelnika do filmu „Zabawy z bronią” Michaela Moore’a, gdzie autor w interesujący sposób tłumaczy, że Amerykanie są w przeważającej mierze społeczeństwem bardzo gwałtownym (violent). Wspominałem wcześniej, że zupełnie naturalna jest potrzeba „brania sprawy w swoje ręce”, samodzielnego zwalczania zła. Choć to drugie sformułowanie brzmi jak duże uproszczenie to Amerykanie często tak rozumują (patrz: „Axis of Evil” – na oznaczenie Korei Płn., Iraku i Iranu). Jeżeli pojawiają się konkretne problemy, trzeba je w konkretny i prosty sposób rozwiązać. Stąd np. bierze się prosty argument: Jest niebezpieczny facet z bronią to jakiś inny „dobry facet” z bronią musi go zastrzelić – musi uratować innych. Amerykanie bardzo lubią być bohaterami a jak wygląda bohater bez broni? Marnie to say the least.

To wszystko oczywiście nie tłumaczy skąd masakry, ale jest istotną przyczyną tak szerokiego dostępu do broni – zbyt szerokiego i zbyt łatwego, ale i na to Amerykanie mają argument.

Koronna mantra powtarzana przez amerykańską prawicę, przywołana zresztą w tytule tego artykułu: „Guns don’t kill people, people kill people”, czyli sama broń niewinna, bo znalazła się w rękach „złego człowieka”, gdyby „dobry człowiek” miał broń to by zrobił wiele dobrego (np. pozabijał tych złych co używają broń do złych celów). Jest to dosyć uproszczony pogląd na świat, momentami tak prosty, że aż prostacki – pozwala Amerykanom zasypać wątpliwości dotyczące zbyt liberalnego prawa, które umożliwia dostęp do broni dla osób niepowołanych ku temu (dzieci, chorych psychicznie). No bo przecież prawo jest najlepsze z możliwych – wolność dostępu broni dla każdego. Nie nasza wina, że ktoś „zły” nienależycie korzysta z wolności.

Ja będę utrzymywał, że to jednak wina amerykańskiego społeczeństwa, że takie masakry mają miejsce. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby dostęp do broni nadal był liberalny, ale podlegał ograniczeniom. Skorzystam tu z pięknego przykładu, który przywołał Mariusz Max Kolonko w jednym ze swoich reportaży z USA na YT, chcąc zapewne udowodnić że jest drugie dno jeżeli chodzi o ocenę prawa Amerykanów do posiadania broni. Jeżeli możemy na podstawie tej wypowiedzi jakieś dno odnaleźć to chyba tylko w ogólnej ocenie tego argumentu i siłach intelektualnych Mariusza Maxa, który nie potrafi wytrzymać argumentacji 10-latka. Poniżej filmik:

Odnosząc się do argumentów liczbowych, które podał Pan Mariusz odsyłam do artykułu „Gun politics” na Wikipedii, który kompleksowo omawia problematykę posiadania broni vs. poziom bezpieczeństwa. Są tam zaprezentowane różne podejścia i badania naukowe – Pan Mariusz podał dane, które podpierają jego tezę. Jak wspomniałem wcześniej – ja raczej uważam, że globalnie ilość posiadanej broni w rękach zwykłych obywateli ani nie sprzyja ani nie ogranicza przestępczości, ale Pan Mariusz może uważać inaczej. Pozwolę sobie jednak zatrzymać się na „przykładzie z życia”, który został przywołany na końcu wypowiedzi.

O kurcze, dlaczego o tym nie pomyślałem? Przecież nie możemy zakazać broni z uwagi na masakry, bo w konsekwencji musielibyśmy zakazać samochodów, bo w wyniku ich działań ludzie też giną. Co tam, że samochód służy przede wszystkim do przemieszczania się a broń palna do wyrządzania krzywdy drugiej osobie, ale porównanie w punkt. Ludzie umierają w wypadkach, ludzie umierają w strzelaninach, ale przecież gdyby w obu sytuacjach byli „dobrzy ludzie”, to by się nic nie stało. Zostawiając na boku fakt, że w przeciwieństwie do samochodu broń służy wyłącznie do wyrządzania szkód to chciałbym zwrócić uwagę czytelnika, że pomimo tego że samochód w założeniu jest dużo mniej zabójczym narzędziem niż np. karabin maszynowy, to jednak każdy obywatel chcąc go użyć musi posiadać prawo jazdy i być zarejestrowanym kierowcą!! W Stanach tego wymogu wobec posiadacza broni nie ma. Czyli szaleńca za kierownicę nie wpuścimy, ale broń mu sprzedamy w okolicznym Wal-Marcie.

Może jest jakiś piękny przykład z kupowaniem gruszek w sklepie vs. zamawianiem ich przez internet, którym Mariusz Max chciałby odeprzeć mój argument, ale wydaje mi się, że Amerykanie powinni zrozumieć, że to co dzieje się u nich to nie jest sytuacja, którą zasypie się prostymi rozwiązaniami i utartymi sloganami.

Nie jest w moim uczuciu rozwiązaniem wzajemne wystrzeliwanie się „dobrych” i „złych” posiadaczy broni (jak postulują organizacje związane z NRA), tylko raczej ograniczenie sytuacji, w których niepowołana do tego osoba broń posiada. Nie od dziś wiemy, że zasada „oko za oko, ząb za ząb” nie jest najmądrzejszym rozwiązaniem prawodawczym, choć na pewno dosyć łatwym do zrozumienia.

Podsumowanie:

I wreszcie długo oczekiwane podsumowanie mojego zdania odnośnie prawa do posiadania broni w Stanach:

Nie jestem za całkowitym zakazem do posiadania broni – takie prawo byłoby nierealne do wprowadzenia i łamałoby amerykański porządek społeczny (byłoby to tak efektywne jak wprowadzenie prohibicji).

Jestem zwolennikiem zasady „My home is my castle” – każdy obywatel ma prawno bronić się do skutku przed napaścią w swoim własnym domu korzystając z dostępnych ku temu narzędzi.

Uważam, że dostęp do broni powinien być całkowicie licencjonowany – uczciwa osoba, działająca zgodnie z prawem nie może się w żaden sposób obawiać konsekwencji takiej rejestracji.

Dostęp do broni maszynowej dla zwykłych obywateli powinien być całkowicie zakazany – nie ma rozsądnego powodu, żeby ktoś dla obrony własnej powinien posiadać broń całkowicie ofensywną.

Powinno się stworzyć katalog typów dozwolonej broni, która jest wystarczająca do obrony lub polowań.

Państwo i stany powinny edukować społeczeństwo w dziedzinie zagrożeń jakie niesie są za sobą posiadanie broni a zwłaszcza jak jest ona niebezpieczna gdy w domu są dzieci.

Należałoby poskromić działania organizacji lobbystycznych promujących posiadanie broni – nie działają w interesie społeczeństwa tylko we własnym oraz firm produkujących broń.

I wreszcie, byłoby dobrze gdyby Amerykanie zrozumieli, że coraz więcej broni wcale nie oznacza bardziej bezpiecznego kraju. Jest raczej odwrotnie.

To tyle ode mnie.

Pozdro

Capo