niedziela, 8 stycznia 2017

Kinder Niespodzianka

Gdy dwukrotnie na przestrzeni 10 godzin dwie różne osoby podejmują ten sam, dosyć odległy temat z dzieciństwa, to (cytując klasyka): „Wiedz, że coś się dzieje!”. Nie mogłem, po prostu nie mogłem przejść obojętnie nad tematem niosącym tyle wspaniałych wspomnień co Kinder Niespodzianka. Dosłownie, w ciągu kilkunastu ostatnich godzin kilku moich znajomych, niezależnie od siebie, podjęło próbę rozwikłania, która seria zabawek z Kinder Niespodzianki była pierwsza – hipopotamy, krokodyle, a może żółwie? Mając swoje zdanie w tej sprawie nie mogłem się powstrzymać od zbadania tematu i wydania „ekspertyzy”, której wyniki zaprezentuję poniżej. Najpierw jednak kilka słów wstępu, bo temat jest ich jak najbardziej godny.

Kto w dzieciństwie nie przeszedł, nawet przez moment, przez fazę fascynacji Kinder Niespodzianką? Wszyscy byli nakręceni, każdy chciał zeżreć czekoladę z dodatkiem mlecznej masy i dostać zabawkę. Nie kojarzę nikogo, kto choćby raz nie dostał jaja od Kindera. Zgodnie z obietnicą z reklamy, każdy czekał na „coś nowego”, „coś do zabawy” i „coś z czekoladą”. Tu na marginesie chciałbym dodać, że już jako dziecko czułem się dosyć słabo rozegrany przez producenta. Ja rozumiem, że „Boh trojcu lubit”, ale ściemę „coś nowego” to sobie już mogli darować. Taką obietnicę mógł również złożyć producent dowolnej zabawki w sklepie – większość zakupów to przecież coś nowego. Zostawiając jednak kwestię lekkiej ściemy w haśle „3 w 1”, Kinder Niespodzianka to był czad – nie dość, że słodycze to jeszcze zabawka. Cytując innego klasyka: „How cool is that?”.

Oczywiście, szybko mijał entuzjazm odnośnie plastikowych, gównianych zabawek do składania z instrukcją (choć niektórzy chyba je również lubili :) ). To co się naprawdę liczyło to figurki dodawane (rzekomo) do co piątego jajka, które były przedmiotem szczególnego zainteresowania osób z lekkim zacięciem kolekcjonerskim (czyli np. mnie). Pierwsze figurki, które odnotowałem i zacząłem zbierać, to serie krokodyli. Problemem było oczywiście trafienie na nie w morzu Kinderowego badziewia. Tutaj wypada przyznać się do prawdziwej tragedii, wynikającej z mojego braku kreatywności i zaradności w dzieciństwie. Dopiero po latach, pracując w firmie z branży FMCG, dowiedziałem się od koleżanek z pracy, że niezawodną metodą na wyłuskanie figurek ze stosu jaj w sklepie jest ważenie ich na wadze elektronicznej (tutaj kluczowa była pomoc pani ekspedientki), jako że figurki ważyły więcej niż plastikowe zabawki. To był cios w samo serce dziecięcych wspomnień i mojego przekonania o swoim sprycie. No ale cóż, nie było to nic czego nie można było utopić w morzu wódki :) :).

Wracając jednak do serii zabawek. Jak tylko dało się namówić rodziców, to atakowałem Kinder Niespodzianki w poszukiwaniu krokodyli jak zły. Uzbierałem pokaźną kolekcję, ale wszystkich uzbierać się nie udało. Co więcej, kilka razy znalazłem takiego samego krokodyla (takiego śmiesznego typka ze ściągą za plecami), co skądinąd ostatecznie zaprzeczało wspomnianej wcześniej deklaracji „coś nowego” (I rest my case). Nie zrażałem się jednak i dążyłem do skompletowania wszystkich figurek. A wtedy nadszedł ostateczny cios dla mojej miłości do Kinder Niespodzianki. Weszła nowa seria figurek.. No nie, zara, co jest grane? Ja tu jak wół kupuje te jaja (tzn. rodzice kupują, ja jak wół nad nimi pracuję) i zbieram te figurki i jestem już tak blisko, a oni mu tu jakieś hipopotamy serwują??? Co jest grane? Ja tu byłem o krok od krokodylej nauczycielki, a oni mi tu jakiś chłam znad rzeki Limpopo ładują. Powiem słowami innego klasyka: „Oszukali mnie! Banda decydentów!!”.

Nadszarpnęło to moją miłość do Kindera, ale jeszcze walczyłem, choć mniej wytrwale, i zebrałem kilka tych hipopotamów, ale potem nastąpiło to, co nieuchronne. Tak, dobrze się domyślasz czytelniku, wprowadzili następną serię..I wtedy właśnie pomyślałem sobie, co sparafrazuję słowami jeszcze innego kultowego cytatu (sparafrazuję, bo wtedy nie znałem takich brzydkich wyrazów): „Pierdolę, nie robię!”.

I tutaj dochodzimy to sedna sprawy, która przywiodła mnie do napisania tego artykułu. Kinder Niespodzianka regularnie zmieniała serię zabawek do kolekcjonowania. Logiczny ruch marketingowy – trzeba przecież proponować „coś nowego” :). W moim wypadku pogrzebało to jednak ostatecznie moje zainteresowanie produktem. Tego po prostu nie dało się zebrać. Chyba że ktoś miał rodziców, którzy dla czystej fanaberii kupowali od razu kilka zgrzewek Kindera w Makro (nie znam takich). Co najwyżej ktoś dostawał kilka rynien od wujka z Niemiec (Agata ;) ).

W odpowiedzi na spór odnośnie kolejności występowania figurek pokusiłem się o krótki research. Pełna lista serii kolekcjonerskich zabawek dostępna jest na Wikipedii. Pierwszymi seriami (wypuszczonymi w pierwszej połowie lat 80ych) były Smerfy (dwie kolekcje), a potem już poleciało: żółwie, żaby, hipopotamy (pojawiały się dosyć często), serie animowane (Księga Dżungli, znowu Smerfy) itd. To zestawienie prezentuje jednak kolekcje dostępne na zachodzie. U nas pierwszą serią Kinder Niespodzianki na początku lat 90ych były żółwie (Happy Turtles), następnie krokodyle (Crazy Crocos), które były już reklamowane w telewizji, a potem były hipopotamy (Happy Hippos). A dalej pingwiny, słonie i lwy :).

Ja, jak wiecie, odpadłem na hipopotamach, ale może ktoś dalej zbierał? :) Pomimo swoich perypetii z kolekcjonowaniem, wspominam Kindera z sympatią. A wy?

Przesyłam podziękowania dla Agaty, Pawła i Tomka, którzy zapewnili mi inspirację do napisania tego artykułu ;)

piątek, 23 grudnia 2016

To co wzrusza, to co inspiruje

Hej!

Wchodzę tu zdecydowanie zbyt rzadko, więc jak już jestem to postanowiłem podzielić się czymś bliskim mojemu sercu. Święta to czas, w którym nie powinno zabraknąć pozytywnych emocji. Postanowiłem zatem wrzucić na bloga kilka klipów, do których wracam poszukując wzruszenia, inspiracji, uśmiechu i ciepła w sercu. Te filmy mówią same za siebie, więc nie będę się za bardzo nad nimi rozwodził poza krótkim wprowadzeniem do każdego.

Era - Zadzwoń do mamy

Chyba najlepsza polska reklama z całą serią mądrych zdań :)

P&G - Thank you Mom - Sochi 2014

Piękna reklama, która dowodzi, że najlepiej sprzedają się emocje :) Nawet pomimo świadomości, że korpo wchodzi Ci właśnie do mózgu ta reklama chwyta za serce :)

Bud Light - Conan O'Brien Sweedish Commercial

Praktycznie cała seria tych reklam jest świetna, ale wrzucam Conana, bo go bardzo lubię :)

To co komuś dajesz zawsze wraca

Chwyta za serce :)

Working Girl - Opening sequence

A na koniec mój ulubiony motyw z bardzo inspirującego filmu :)

Naprawdę Wesołych Świąt!

;)

sobota, 17 września 2016

Dyrektor sportowy

Tak się jakoś składa, że jak ostatnio mam ochotę pisać o Legii, to tylko z uwagi na negatywne wydarzenia z nią związane. Niestety. Ale od razu uspokoję Cię czytelniku – nie będę się rozpisywał o ostatnim przegranym meczu z Borussią. Porażka ta, w pełni zasłużona, była spodziewana. To co martwi jednak to jej rozmiar. Liczyłem po cichu na gola, przeliczyłem się. Zakładałem skromne 0:3, to dostaliśmy w dwójnasób. I nawet fakt nie bycia najgorszą drużyną tej edycji po pierwszej rundzie nie osładza tej katastrofy (no bo z czego tu się cieszyć?). Trener Hasi zapewne całkowicie zasłużenie jest już „na wylocie” i naprawdę nie mam za bardzo argumentów w ręku aby go bronić (a nawet kilka rąk pełnych argumentów za jego wyrzuceniem), niemniej jednak także i sposób w jaki go zwolniono dowodzi generalnej tezy, którą przyjdzie mi tu przedstawić – Legia nie ma profesjonalnego systemu zarządzania jakością sportową na najwyższym poziomie!

Ktoś może powiedzieć, że transfery to loteria. Raz się uda, raz się nie uda. Czasami piłkarz łatwo wejdzie do zespołu (Nikolic), czasami potrzebuje sporo czasu aby w nowej drużynie znaleźć swoje miejsce (Lewczuk) a czasami jest kompletnym niewypałem (Ojamaa). Taka kolej piłkarskiego losu, że nie zawsze wyjdzie to, co sobie zamierzyliśmy (niepiłkarskiego zresztą też). Czy można coś na to poradzić? Można. Na tym właśnie polega rozwinięty i profesjonalny skauting, który polega na długotrwałym poszukiwaniu, przyglądaniu się i analizowaniu potencjalnych piłkarzy do zespołu. Ktoś może powiedzieć: No jasne, ale przecież nawet jak sobie wypatrzysz zawodnika idealnego to on ci do klubu nie będzie chciał przejść albo nie będzie cię na niego stać. Oczywiście. Tylko, że właśnie dlatego skauting mniejszych klubów (takich jak Legia w skali europejskiej) musi być wyspecjalizowany – penetrować te obszary, w których może znaleźć potencjalnych piłkarzy. Z pewnością nie jest to zadanie łatwe, wymaga posiadania grupy fachowców i lat konsekwentnych działań. Czy Legia ma taki zespół? Trudno powiedzieć. Z jednej strony mamy w ostatnich latach kilka bardzo dobrych transferów (Nikolic, Pazdan, Duda, Guilherme) a z drugiej trochę niewypałów (Masłowski, Ojamaa, Piech, cała plejada graczy egzotycznych jak na nasze warunki: Arruabarena, Helio Pinto, Bruno Mezenga) i trochę piłkarzy, którzy po prostu dobrze wprowadzili się do zespołu, bez żadnych fajerwerków w którąkolwiek stronę (najlepszym przykładem jest Prijovic). Czy to dobry bilans działania skautingu? Powiedzmy, że może być, choć biorąc pod uwagę jakimi budżetami Legia dysponuje to oczekiwałoby się nieco więcej. Ale tutaj generalnie dochodzimy do zasadniczej sprawy – to nie skauting gra na boisku tylko piłkarze. A kto odpowiada za ich przygotowanie? Trener. Przejdźmy więc do tego jak Legia dobierała sobie ostatnio trenerów.

Jan Urban wielki piłkarzem był (trzy gole wbite Realowi piechotą nie chodzą). Czy był wielkim trenerem? Raczej nie, bo po prostu nie miał kiedy nim zostać. Trenował drużyny młodzieżowe Osasuny Pampeluna i dano mu szanse poprowadzenia czołowych polskich drużyn, to z niej skorzystał. Dostał dobrą drużynę na start, to było mu łatwiej. Wprowadził kilka dobrych rzeczy (nastawił Legie ofensywnie, dawał szansę młodym zawodnikom), zdobył mistrzostwo, ale na dłuższą metę zaczął mieć trudności. Z mojego punktu widzenia zabrakło mu po prostu doświadczenia. Jego dalsze losy to potwierdzają – w Osasunie pożegnano się z nim szybko, w Poznaniu po pierwszych sukcesach przyszedł smutny koniec. Gra na najwyższym poziomie wymaga także trenera na najwyższym poziomie. Podobne historie dotyczą Skorży, Michniewicza. Trenerów bardzo zdolnych i dobrych, którzy są nierówni. Dlaczego? Bo, jak sądzę, brakuje im doświadczenia.

Wróćmy jednak do Legii. Po trenerze Urbanie nastał trener Berg. Z dużym doświadczeniem? Bynajmniej. Najbardziej imponował tym, że grał kiedyś u Alexa Fergussona. Jako doświadczony obrońca znacząco poprawił Legię defensywnie. Strzelać gole już umiała, bo ją trener Urban tego nauczył, to i w cuglach wygrała mistrzostwo. Grała świetnie na początek kolejnej rundy, ale potem przyszła katastrofa z Celtikiem, oddanie Radovica, nie znalezienie wartościowego następcy (pozdrawiam skauting) i wszystko się posypało. A trener zaczął mieć problem z formą fizyczną zawodników oraz nieumiejętnością tworzenia akcji ofensywnych. Zbrzydła nam ta Legia wtedy strasznie i z tego marazmu nie może się podnieść do dziś. Dopóki wszystko szło dobrze trener był ok, gdy na horyzoncie pojawiły się trudności zabrakło mu umiejętności żeby coś zmienić. W efekcie w Legii pojawił się doświadczony fachowiec – Stanisław Czerczesow. Dostał zadanie i je wykonał. Legia nadal nie grała pięknie, ale i trener wszedł z marszu, w połowie sezonu, zarządził tym co miał i zrealizował postawiony przed nim cel. Co miał trener Czerczesow, czego nie mieli poprzednicy? Doświadczenie.

Jego ściągnięcie byłoby dowodem na to, że myślenie o zarządzaniu sportowym w Legii się zmienia, że zamiast oryginalnych myśli pojawia się trzeźwa ocena sytuacji. Niestety, zatrudnienie trenera Hasiego temu przeczy. Oczywiście, odejście trenera Czerczesowa to coś na co Legia raczej nie mogła mieć wpływu. Trener dostał świetną ofertę ze swojej federacji, a Legia nie była skłonna wydać dużej kasy na zawodników, których ściągnięcie zachęciłoby trenera do zostania (sam deklarował, że awans do LM zdobędzie jak dostanie zawodników). Nie mógł wiedzieć, że Legia będzie miała tak korzystną ścieżkę awansu, ale trudno przesądzać czy miałoby to dla niego jakieś znaczenie. Taki przywilej profesjonalisty. Kogo jednak Legia mianowała jego następcą? Besnika Hasiego, który prowadził Anderlecht w LM jako były zawodnik tego klubu, zdobył z nim mistrzostwo, a potem nastąpiła degrengolada i został z niego wyrzucony. Dodać trzeba, że był kolegą z boiska dyrektora sportowego Legii, Michała Żewłakowa. Czy ta historia nie brzmi Ci podobnie, Drogi Czytelniku? Bo jak dla mnie to trener Urban i trener Hasi mogliby się napić wspólnie dobrej whisky i puścić oko do przygotowującego drinki Michała Żewłakowa.

Legia Warszawa najwyraźniej nadal nie zrozumiała, że poszukiwanie trenera powinno być poprzedzone takimi samymi przygotowaniami jak zakup dobrego piłkarza. Że trener jest gwarantem stabilnej pracy i rozwoju wartości graczy, za których zapłaciło się niemałe pieniądze. M.in. dlatego powinien być to doświadczony fachowiec, który z niejednego pieca chleb już jadł, a nie czyjś kumpel albo postać z plakatu piłkarskiego, do którego władze klubu mogą wzdychać oddając się fantazjom na miarę finału LM (w którym akurat Berg nie zagrał). Chciałoby się liczyć na to, że takiego fachowca Legia będzie poszukiwała poprzez staranny research, rozmowy o filozofii prowadzenia drużyny i planie jej rozwoju na najbliższe sezony (tak żeby nie być zdziwionym, że trener Czerczesow uważa koncepcję rozwoju szkółki za niewartą jego czasu). I wreszcie, żeby mieć opcje i nie musieć szukać nerwowo. A jeżeli jesteśmy już do tego przymuszeni to żeby brać raczej tego bez chwilowego blichtru LM, a raczej takiego co to na niejednej przyboiskowej ławce tyłek wygrzał. I tak zupełnie na marginesie dodam, że przecież ostatnio z powrotem do Piasta wrócił trener Latal. Czy nie lepiej było jego „na szybko” zatrudnić jako następcę Stanisława? Widać przykurzony nieco splendor wicemistrza Europy był bledszy niż dobrego znajomka Michała Żewłakowa.

I tu dochodzimy do finalnej kwestii – uważam, że Legia ma słabego dyrektora sportowego. Michał Żewłakow pełni w Legii bardzo ważną funkcję, kluczową w każdym klubie piłkarskim. To on ma dbać o jakość sportową poprzez właściwie działający system skautingu, szkolenia i doboru wykonawców objętej strategii. Niestety, większość działań Legii w tej dziedzinie wygląda jak studium różnorodnych przypadków. W efekcie pion sportowy to jedyny obszar w Legii, którego nie mogę nazwać w pełni profesjonalnym, co szokuje jeżeli widzi się jak wiele Legia osiągnęła w innych obszarach. Zawodzi jednak w tym najistotniejszym. Trudno jednak liczyć na profesjonalizm w tej dziedzinie, jeżeli zadania powierza się osobie zrekrutowanej na podstawie dwóch kryteriów: związków z klubem i długoletniej zagranicznej kariery piłkarskiej... Szybkie zwolnienie trenera Hasiego to kolejny kamyczek do tego ogródka. Nieważne, że słuszne. Ważne, że pokazuje kolejny raz brak właściwego podejścia do tematu.

Czas na pełen profesjonalizm Legio, najwyższy czas...

piątek, 2 września 2016

Historia a my...11 lat później

Mniej więcej jedenaście lat temu pokusiłem się o napisanie tekstu, który finalnie został opublikowany na łamach licealnej gazety „Czadek”. Przyznam się, że napisałem go poruszony obchodami sześćdziesiątej rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau. Wyznania byłych więźniów tego strasznego miejsca kaźni, które zostały wplecione w oficjalne obchody, wywarły na mnie duży wpływ, wzburzyły mną, można by rzec, i przywiodły do wielu refleksji, które udało mi się zebrać w krótki tekst. Przeklejam go poniżej.

Historia a my

Jestem Polakiem. To może powiedzieć każdy z nas. Czy wystarczy jednak pusta deklaracja? Geograficzne określenie siebie jako mieszkańca ziem pomiędzy Odrą a Bugiem? Czy na to, kim jesteśmy składają się tylko rodzina, przyjaciele, zainteresowania, praca którą wykonujemy, nasze przyzwyczajenia? Może jednak to początkowe stwierdzenie determinuje o wiele więcej? I nie chodzi mi o dozgonne przywiązanie do reprezentacji narodowej, gromkie „Leć Adam, leć”, czy wypowiadane z ledwo skrywaną drwiną w głosie nieśmiertelne „Polak potrafi” (które skądinąd uzyskało już drugie popularne znaczenie jako idealny komentarz cwaniactwa w najgorszym wydaniu). Pod zewnętrzną skorupą małego i prowincjonalnego kraiku, którym targają wielkie aspiracje, kryje się historia narodu wielkiego, złożonego z wielu różnych kultur i nacji. Wszystko to jednak uległo zatarciu. Wydarzenia ostatniego stulecia zepchnęły nas do dzisiejszej rzeczywistości i pozycji wśród innych państw- jako kraju goniącego Europę i resztę wysokorozwiniętych państw świata. Historia obchodząc się z nami niekiedy bezlitośnie (często z naszej własnej winy) dała nam jednak drugą szansę. Jesteśmy wolni, możemy sami za siebie decydować i liczyć, że z naszym zdaniem, w rozsądnych granicach, inni będą się liczyć. Trzeba tę szansę wykorzystać-odbudowywać gospodarkę, zatarte w czasach komunizmu zdrowe stosunki społeczne oraz kulturę, która paradoksalnie przyhamowała właśnie w tym momencie, kiedy mogła rozwijać się zupełnie swobodnie. Rozpoczynając budowę lepszego jutra musimy jednak postawić silne fundamenty - spojrzeć wstecz i mądrym okiem ogarnąć naszą historię. Rozliczyć się z przeszłością, odpowiedzieć sobie na pytanie: kim naprawdę jesteśmy i dokąd zmierzamy? To powinno być nasze credo w odbudowywaniu prawdziwej tożsamości narodowej. Tożsamości na miarę naszych aspiracji i roli jaką chcemy odgrywać w dzisiejszych czasach. Jest to proces bardzo ciężki i bolesny, ale nie można go pominąć. Z wielką radością należy powitać fakt, że proces ten po ponad piętnastu latach nareszcie się rozpoczął. Obchody rocznicy wybuchu powstania warszawskiego oraz uroczystości wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau dowodzą, że wspomnienie i ponowne osądzenie bolesnych etapów naszej historii wzmacnia a nie dzieli i przynosi nadzieję na lepsze jutro. Gdy odważymy poddać się dobrowolnemu osądowi historii z pewnością odkryjemy, że za zwrotem „Jestem Polakiem” kryje się o wiele więcej niż tylko przynależność narodowa.

Nietrudno zauważyć, że moja wypowiedź, która w pierwotnym zamierzeniu miała wyrazić poruszenie wydarzeniem, którego relację oglądałem na żywo w telewizji, przerodziło się w pewną próbę rozrachunku z historią własnego państwa i narodu. Płynnie przeskoczyłem do refleksji nad obecnym stanem społeczeństwa oraz wyzwaniami i możliwościami, które przed nami stoją, wyrażając niejako pragnienie dążenia do czegoś więcej. Jeden z moich kolegów, po przeczytaniu tego tekstu, stwierdził, że brzmi jak nacjonalistyczna odezwa. Gdyby powiedział „patriotyczna” to być może bym się z nim zgodził, gdyż w gruncie rzeczy kierowało mną właśnie takie patriotyczne uniesienie. Niezależnie jednak od nastroju chwili, wyrażone w tym fragmencie poglądy są mi bliskie do dziś.

Powracałem do tego tekstu wielokrotnie, nie raz zastanawiając się czy nie warto dokonać swoistego rozrachunku z tym co udało nam się od tego czasu zmienić, a co zapisać należy po stronie porażek. Pierwotny tekst powstał przecież świeżo po naszej akcesji do Unii Europejskiej. Po 10 latach funkcjonowania w niej Polska zmieniła się bardzo, także Polacy się zmienili. Jeszcze rok, dwa lata temu mógłbym napisać bardzo pochlebny tekst, przyłączając się do powszechnej narracji „sukcesu transformacji”, w którym 25-lecie było przedstawiane jako jednoznacznie pozytywny proces. I trzeba jednoznacznie powiedzieć, że apologeci takiego poglądu mają za sobą mocne dowody na poparcie swoich przekonań. Pod względem ekonomicznym Polska dokonała olbrzymiego postępu. Dokonaliśmy skoku cywilizacyjnego, dla którego (biorąc pod uwagę jego tempo) trudno znaleźć porównanie w historii (zwłaszcza wiedząc gdzie i z czym zaczynaliśmy). Szybkie tempo niesie jednak ze sobą również zagrożenia – ważne rzeczy umykają, na inne przymyka się oko, a czasami po prostu nie zdajemy sobie sprawy z ich znaczenia. I tak jak cieszę się z tego, że Polska nie była już traktowana jako wiecznie narzekająca, niezorganizowana i była stawiana za wzór, a Polacy (zwłaszcza młodzi) mogli bez kompleksów uczestniczyć w codziennym życiu globalnej wioski, to martwi mnie, że duże części naszego społeczeństwa do tego postępu cywilizacyjnego dostęp mają ograniczony. I nie chodzi mi tu tylko i wyłącznie o pieniądze (chociaż program 500+ dobitnie pokazuje jak wielkie znaczenie mają one dla wielu ubogich rodzin), ale może nawet przede wszystkim o tę przysłowiową „równość szans” czy „wyrównywanie różnić między Polską A i B”. Każdy kto choć trochę rozgląda się wokół siebie wie, że to fikcja. Są w tym kraju ogromne połacie dobrobytu (i wspaniale, że powstały), ale jest też również wiele miejsc, po których od razu widać, że nikogo nie obchodzą (razem z ludźmi, które je zamieszkują). I chyba właśnie o ten „brak starania o cały dom” możemy mieć do siebie pretensję. Tak, do siebie, bo to my dajemy politykom władzę i umocowanie do rządzenia. Wkurza mnie, że cały czas nie możemy się nauczyć jak z tego narzędzia właściwie korzystać.

Jest jednak coś, co w świetle tego licealnego tekstu boli mnie i zaskakuje najbardziej, co wręcz wychodzi naprzeciw głównej myśli w nim wyrażonej. Nie będę ukrywał, że „Historia a my” miał być wstępniakiem. Pierwszym tekstem zapowiadającym całą serię felietonów (czy bardziej felietoników) historycznych, które pokazywałyby, że Polska w swojej historii nie była jednowymiarowa. Można znaleźć wiele przykładów i całe okresy naszej historii, które pozwalają wpisywać ją w szerszy kontekst społeczno-polityczny Europy, a „polskość” definiować jako otwartość i różnorodność. Jest dla mnie oczywiste, że dzisiejsza tzw. „narodowa polskość” to efekt krzywd wyrządzonych nam najpierw przez zaborców a potem przez XX-wieczne totalitaryzmy. Oczywiście, że odegrała istotną rolę w zachowaniu naszej tożsamości, ale przecież to jak siebie pojmujemy dzisiaj nie musi być definiowane w opozycji do innych. To co było potrzebą chwili wtedy, nie musi być współczesnym standardem.

Gdy Polska przeżywała swój „złoty wiek” jej cechą szczególną była różnorodność: poglądów, religii, mieszkańców. To był kraj, który nie deklarując tego wcale, był domem dla wszystkich, którzy chcieli w nim mieszkać. I tacy byli Polacy – różnorodni. Gdyby przeprowadzić badania genetyczne współczesnych polskich obywateli jestem przekonany, że dowiodłyby, że nie ma jednego klucza, jednej kombinacji rasy i pochodzenia, które mogłyby nas jednoznacznie zdefiniować. Ostatnio jednak coraz częściej słyszymy o tym co znaczy być „prawdziwym Polakiem”. Trzymam kciuki za dobre samopoczucie ludzi, którzy głoszą te teorie sami będąc potomkami Rusów, Niemców, Żydów, Szwedów, Turków, Tatarów, Węgrów no i tych prawdziwych Polan, którzy przecież już w XI w. znani byli z ortodoksyjnego podejścia do „czystości rasy”. Z takich rojeń można by się śmiać, gdyby nie całkiem konkretne ich reperkusje.

Gdy widzę marsze ONR, które swoją stylistyką przywracają pamięć o pochodach nazistów i faszystów to wywołuje to we mnie zdumienie. Zdumienie nad nie zrozumieniem roli jaką nasz naród odegrał w rozwoju tych ruchów – roli wroga, a w najlepszym razie narzędzia, na pewno nie sojusznika. Gdy widzę z jaką pazernością ruchy prawicowe zawłaszczają pamięć o Powstaniu Warszawskim ogarnia mnie złość, bo Armia Krajowa była miejscem, które łączyło ludzi ze wszystkich środowisk i było w niej miejsce dla każdego prawdziwego patrioty, niezależnie od przekonań społecznych i politycznych. Dlatego krew mnie zalewa jak widzę, że pamięć o niej jest wykorzystywana do dzielenia a nie łączenia rodaków. A tylko oburzeniem mogę na razie reagować na doniesienia o atakach na obcokrajowców, „patrolach narodowych” czy szerzeniu ksenofobii i antysemityzmu (na czele z paleniem kukieł Żydów). Czasami słyszę argumenty, że to są jednostkowe przypadki, tylko że to się wcześniej po prostu nie działo! Dlatego nie można nad tym przechodzić obojętnie!

Nie chcę, żeby Polska tak wyglądała, nie chciałbym żeby Polacy się tak zachowywali. Chciałbym, żeby był to kraj, w którym realizować swoje marzenia i aspiracje mogliby wszyscy jej mieszkańcy, nie wykluczając nikogo. Tak aby każdy (a nie tylko wyznaczone odgórnie grupy) mógł być dumny ze stwierdzenia „Jestem Polakiem”.

sobota, 27 sierpnia 2016

Kilka słów o Legii

Byłem na Ł3 na meczu z Dundalk. Poszedłem, żeby obejrzeć „historyczne pięczętowanie awansu” i...cierpiałem. Od momentu strzelenia gola przez Dundalk siedziałem bardziej niż stałem (nie siedząc w okolicach „żylety” mogłem sobie pozwolić na takie nieróbstwo :) ). Ciężko było na to patrzeć i ciężko było zmusić się do entuzjazmu i kibicowania. W momencie, w którym Hlousek wypadł za drugą żółtą kartkę miałem już przed oczami naprawdę czarne scenariusze, a końcowe minuty upływały mi na rozmyślaniu o jak najszybszym zakończeniu tych męczarni. Legia grała po prostu słabo, tak jak nas zresztą ostatnio przyzwyczaiła. Chwała Kuchemu za to, że jedną akcją potrafił sprawić, że wszyscy wyszliśmy ze stadionu z podniesionymi głowami. Nie będę chyba jednak odosobniony w stwierdzeniu, że nie tak wyobrażałem sobie ten awans, i że nigdy bym nie przypuszczał, że będziemy wszyscy raczej przybici myśląc o grze Legii w fazie grupowej LM.

I w tym miejscu mógłbym postawić kropkę przyłączając się do szerokiego chóru defetystów, narzekaczy, czarnowidzów i, nazwijmy je po imieniu, osób Legii nieżyczliwych. Obserwując jednak ten zalew „analiz”, ostrzeżeń, prześmiewczych memów, żarcików, docinków, min zatroskanych i „życzliwych” komentarzy, mam ochotę powiedzieć głośne STOP. Niestety, jest to kolejny przykład, który obnaża naszą narodową przywarę przechodzenia od skrajności w skrajność. Ewidentnie nie jest możliwe przebywanie w obszarze szarości pomiędzy radością z awansu a trzeźwą oceną szans Legii. My musimy dojechać się zawczasu i zupełnie ucieka w tym wszystkim to co jest najistotniejsze i co w sumie właśnie przechodzi bokiem niezauważone – Legia przełamała fatum „nieosiągalnej” Ligi Mistrzów.

Jej awans był efektem długotrwałej, sumiennej, kilkuletniej (!!!) pracy w tym kierunku. Nie awansowała dzięki pieniądzom bogatego szejka czy innego Abramowicza, nie zadłużyła się na setki milionów złotych a jej fart w losowaniu też nie był przypadkowy – rozstawienie wywalczyła na boisku przez ostatnie kilka sezonów grając w Lidze Europy. I tu pozwolę sobie odpowiedzieć wszystkim ligowym trollom i zawistnikom – Legia od kilku sezonów robi to na co Was nie stać i sportowo, i organizacyjnie. Jestem bliski stwierdzenia, że ten awans wynika może bardziej z owej sprawności zarządczej niż z jakości sportowej, ale ostatecznie jest to tym bardziej zarzut wobec innych polskich klubów, które twierdzą, że piłkarsko są od Legii lepsze. Jeżeli tak jest w istocie, to chyba już rozumiecie, że współczesny futbol klubowy to przede wszystkim gra pieniędzy i wiedzy (sportowej, zarządczej, finansowej) i gdy tego braknie to sukces sportowy jest tylko chwilowy.

Legia stworzyła zespół, który nie gra pięknie, ale stale realizuje swoje cele. Przypomnę – prezesi założyli na stulecie zdobycie mistrzostwa, pucharu i awans do LM. Wszystkie te cele zostały zrealizowane a budżet jest najwyższy w historii. Legii należą się brawa, a dostaje w przeważającej mierze pojazdy, narzekania i prześmiewcze komentarze. Jasne, każdy kibic może powiedzieć, że „nie za taką Legię zdzierał gardło” i że „Legia która odpadła z Celitikiem była lepsza od obecnej” – i pewnie ma rację! Nie ma to jednak teraz żadnego znaczenia, bo tamtej Legii już nie ma, jest tu i teraz. Jest nowy trener, są nowi zawodnicy, którzy nie są w pełni zgrani z całym zespołem i którego najlepsi gracze nie mieli odpowiedniego odpoczynku po poprzednim sezonie. Oczywiście, że Legia gra słabo, ale czy nie możemy przyjąć, że może być po prostu lepiej? Czy naszą metodą powinno być tylko narzekanie i pretensje? Sukces jest w dzisiejszych czasach ciężki do osiągnięcia – zwłaszcza w piłce i zwłaszcza wtedy gdy zaczyna się na peryferiach światowego futbolu. Dajmy sobie się nim nacieszyć. Narzekanie prowadzi donikąd a Legia nie ma w LM nic do stracenia – może być tylko lepiej!

piątek, 1 sierpnia 2014

Solorz i siatkarski mundial, czyli szklanka do połowy pełna..

No i stało się – Polsat zakomunikował, że zakoduje prawie wszystkie mecze mundialu siatkarskiego. A dlaczego? A no dlatego, że przeinwestował, źle policzył koszty imprezy i mu się budżet nie domyka. A kto jest winien?? Z tego co donoszą Nam media Polsat lamentuje, że winni są urzędnicy, którzy nie wsparli imprezy oraz inni sponsorzy (czytaj: spółki skarbu państwa), które nie zapłacą za reklamowanie się podczas mundialu. Tak, to wszystko jest straszne a najbiedniejszy jest paradoksalnie jeden z najbogatszych Polaków, pan Zygmunt Solorz.

A jak znaleźliśmy się w tej niegodnej pozazdroszczenia sytuacji? Ano bardzo prosto. W siatkówce, w jeszcze większym stopniu niż w piłce nożnej, wszystkim rządzi światowa federacja (FIVB). Jeżeli narzekamy na to, że FIFA to banda złodziei to zapewniam Was, że FIVB jest pełna jeszcze większych krętaczy, którzy gdyby należeli do FIFA to mistrzostwa świata w Katarze organizowaliby co 2 lata. A dlaczego tak mało o tym wiemy?? Bo nikogo na świecie to nie obchodzi!!! Siatkówka jest naprawdę popularna tylko w kilku krajach na świecie (Japonia, Polska, trochę Włochy), reszta państw ma to gdzieś. Gdy Włosi dominowali w światowej siatkówce na początku lat 90ych to przeciętny Włoch doceniał to, ale narzekał przede wszystkim na przegrany finał piłkarskich mistrzostw świata w USA w ’94. Gdy Serbowie wygrywali złoto w Sydney po niemożliwym finale z Rosją (i Nikolą Grbiciem, który ratował akcje przeskakując przez baner na trybuny) to kibiców w Belgradzie bardziej pasjonowały coroczne derby Crvenej Zvezdy i Partizana. I wreszcie, gdy Amerykanie przełamali wieloletnią dominację wielkiej Brazylii zdobywając złoto na igrzyskach w Pekinie to większość amerykańskiego społeczeństwa nie wiedziała nawet, że ich ekipa startuje w tej dyscyplinie. Po prostu, mało kogo to obchodzi.

Tak się dziwnie składa, że nas to akurat obchodzi. Odkąd gramy w Lidze Światowej (1998) i narodziła się piękna polska tradycja siatkarskiego dopingu nasze media i telewizje relacjonują nam postępy naszych siatkarzy nieustannie. Pierwszy był Canal+ (tylko jeden sezon), potem TVP i na koniec wkroczył Polsat, który zawłaszczył sobie tę dyscyplinę całkowicie. Do dzisiaj pamiętam narzekającego dyrektora sportu w TVP, który nie mógł uwierzyć, że FIVB woli Polsat od sprawdzonego partnera z dużym zapleczem technicznym. Widać nie poznał nigdy Janusza Wójcika, który bardzo szybko wytłumaczyłby mu w czym rzecz („Kasa, misiu, kasa”).

Polsat szybko dogadał się nie tylko ze światową federacją, ale również z naszym PZPSem i zaczął pokazywać wszystkie siatkarskie rozgrywki, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, z czego zrobił sztandarowy element oferty swoich kanałów sportowych. Do tego doszło wsparcie ze strony operatora komórkowego Plus i kilku innych sponsorów i wszystko wyglądało pięknie. Polsat zapewniał transmisję wysokiej klasy, FIVB rozgrywki na wysokim poziomie a PZPS pięknie rozwijającą się reprezentację, do której zresztą dokładał Plus. Boom na siatkówkę się rozwijał, kasa leciała jak trzeba. Zrealizował się ulubiony model biznesowy pana Solorza – wydać tyle ile trzeba, nie więcej, zapewnić solidny produkt (ale bez fajerwerków), w miarę możliwości rozłożyć ryzyko na kilku partnerów, i na koniec najważniejsze – maksymalizować zyski.

I wszystko szło wspaniale. FIVB chwaliła (i chwali) Polskę na każdym kroku, pod względem sportowym i przede wszystkim organizacyjnym – jako wzór do naśladowania i podpowiedź dla innych jak popularyzować i rozwijać siatkówkę. Dzięki temu organizowaliśmy już niejeden ważny turniej np. finały Ligi Światowej, finały Final Four europejskich klubowych rozgrywek czy Mistrzostwa Europy kobiet i mężczyzn (te drugie na spółkę z Danią). I wszystko szło nam świetnie.

Nagle ktoś wpadł na ambitny pomysł zorganizowania u nas mistrzostw świata. Niełatwa sprawa, te są najczęściej organizowane przez największe i najbogatsze związki, które mają możnych sponsorów. Z tego względu prawie z urzędu najważniejsze światowe turnieje organizowane są w Japonii (Mistrzostwa Świata, Puchary Świata, finały World Grand Prix itd.), czasami jednak jakiś inny siatkarski możny też doczłapie się do tego zaszczytu (Brazylia, Włochy, Rosja), ale mówimy o siatkarskich i gospodarczych potęgach. Na którymś etapie ktoś postanowił jednak spróbować, bo w końcu mamy się czym pochwalić i Euro 2012 w sumie do organizacji też otrzymaliśmy i jakoś poszło.

Spiritus movens całego zamieszania był oczywiście Polsat, który będąc w dobrej komitywie z kliką z FIVB zaczął sondować i negocjować warunki otrzymania takiego turnieju. No i dochodzimy do clue sprawy. Cwaniaczki z FIVB kochają siatkówkę, ale równie mocno kochają pieniążki, więc jeżeli turniej miałby odbyć się z dala od bogatej w cash Japonii to trzeba im to było zrównoważyć wpływem z innego źródła. Polsat stanął na wysokości zadania i zapłacił z dumą wymagane kwoty, chwaląc się na dodatek, że przelicytował Japończyków. Tak sobie myślę, że duma już ich tak bardzo teraz nie przepełnia, tylko strach przed gniewem Solorza, który jak nikt inny nie lubi przepłacać za zakupiony towar.

Panowie z Polsatu kombinowali tak: wydarzenie w skali światowej, siatkówka to drugi po piłce sport narodowy, rząd daje kasę na Euro to da i na mistrzostwa, a my sprzedamy prawa do transmisji reszcie krajów na świecie i jeszcze zarobimy na reklamach. To dobra inwestycja i się zwróci. Życie pokazało jednak, że się przeliczyli. Wzięli na siebie rolę pośrednika (bo FIVB oddała im oraz PZPSowi rolę głównego organizatora), aby zbić profity i nagle okazało się, że większość założeń wzięła w łeb.

Rząd wydał mnóstwo pieniędzy na organizację mistrzostw w piłce, ale większość tych kwot poszła na infrastrukturę i budowę stadionów. W przypadku tych mistrzostw nie trzeba było już tyle inwestować, bo hale pobudowały miasta (np. Kraków wywalił wspaniałą halę, gdzie zostanie rozegrany finał), drogi nie są aż tak potrzebne a lotniskami nie trzeba się też wcale martwić. A to wszystko dlatego, że kibiców z zagranicy przyjedzie na te mistrzostwa nieporównywalnie mniej niż na Euro 2012. Będzie to impreza celebrowana głównie przez nas i pasjonatów siatkówki z innych państw, ale nie będzie tym specjalnie żył nikt inny. Porównywanie potencjału promocyjnego Euro 2012 i MŚ w siatkówce to jak porównywanie Michaela Jordana do Roberta Lewandowskiego. Jasne, ten drugi też jest znany, jest największą polską gwiazdą i jedną z wschodzących gwiazd europejskiej piłki, ale ten pierwszy jest po prostu legendą. Nie ma wobec tego uzasadnienia, żeby wydawać na cały ten ambaras porównywalne pieniądze.

Polsat liczył na co innego, liczył, że wyciągnie z budżetu kasę na organizację co pozwoli mu zrównoważyć swoje koszty. Rząd nie był jednak do tego skory. Ludzie Solorza poszli więc do spółek skarbu państwa, które dawniej szczodrze sponsorowały siatkówkę. I tutaj kolejne zawody. Z jednej strony nie można już liczyć na Plusa, który przez lata wpompował w polską siatę miliony i pewnie teraz też by dał, gdyby nie to, że należy już do imperium Solorza, który przecież nie będzie płacił sam sobie (m.in. z tego względu Plus już nie jest sponsorem reprezentacji). Poszli więc do nowego dobroczyńcy, czyli do Orlenu. Jak mogliśmy usłyszeć ostatnio na taśmach prezes Krawiec słusznie odmówił pomocy, no bo na czym ona miałaby polegać? Hale zbudowane, organizacja zapewniona, kasa na reprezentację jest (ORLEN płaci). No to na co wy chcecie tę kasę? Aaaa, żeby spłacić FIVB i zarobić na mistrzostwach?? No to szanowny panie Solorz, życzę powodzenia – powiedział pewnie prezes Krawiec i zakończył temat. Podejrzewam, że podobne zdanie emisariusze słonecznej telewizji usłyszeli w innych państwowych firmach i w oczy zajrzało im widmo strat.

No to zaczęto szukać partnera do odsprzedania części praw telewizyjnych. Te kosztowały jednak absurdalnie dużo, więc oferta TVP, która polegała na wyrównaniu kosztów przygotowania transmisji nie mogła zadowolić nikogo. I właśnie wtedy pojawiła się koncepcja zakodowania mistrzostw i zarobienia na formule pay-per-view. Nie wiem jeszcze ile to będzie kosztować i czy w kalkulacjach Polsatu wyszło, że się zwróci, ale podejrzewam, że na tym też mogą się przejechać. Wzburzenie jest duże. Jeszcze jakiś czas temu reklamowano ten turniej jako wielkie wydarzenie narodowe, w którym będziemy uczestniczyli wszyscy a teraz się okazuje, że będą mogli oglądać tylko wybrani – ci co kupia bilety, abonenci Polsatu Cyfrowego i ci co dodatkowo zapłacą.

Pan Marian Kmita przekonuje na konferencji, że należy zrozumieć sytuację i wyrzeczenia, których podjął się Pan Solorz aby w ogóle ściągnąć ten turniej do kraju. „Szklanka jest do połowy pełna”. Czyli musimy zrekompensować Panu Solorzowi te kilkanaście milionów złotych wyrzeczeń i sromoty, podjętej przecież nie z chęci zysku tylko z troski o zgotowanie rodakom wspaniałego święta sportowego. Solorz to jest bardzo biedny człowiek (2 miejsce na liście najbogatszych Polaków Forbesa), więc w pełni podzielam to rozumowanie. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że cała ekipa Polsatu jest sama sobie winna podejmując grę i angażując się w projekt do którego byli w ogóle nieprzygotowani. Chichotem losu jest jednak to, że gdyby nie ich zaangażowanie to turniej odbyłby się zapewne w Japonii, która nie miałaby problemu z zapewnieniem finansowania i odsprzedałaby prawa telewizyjne po takiej cenie, że mogłaby ten turniej pokazać nawet TVP (no tylko tyle, że transmisje byłyby o dziwnych porach). My jednak jesteśmy gospodarzami, więc będziemy musieli zapłacić więcej niż ktokolwiek inny.

Panie Solorz, do dupy z takimi mistrzostwami.

niedziela, 13 października 2013

Jak ja tego nie znoszę! - Reszta

W ramach urozmaicania treści i zwiększania częstotliwości wpisów na blogu postanowiłem utworzyć dwie nowe kategorie tematyczne, pod którymi będę wrzucał posty.

Pierwsza – „Jak ja tego nie znoszę!”, będzie odnosić się do najbardziej irytujących mnie absurdów naszej codzienności. Dzisiaj właśnie wrzucam pierwszy wpis z tej serii zatytułowany „Reszta” (patrz: niżej).

Niemniej jednak, w celu zachowania równowagi na świecie, zamierzam również zamieszczać wpisy dotyczące pozytywnych aspektów życia, które będę opisywał pod roboczym tytułem „Dobry motyw Panie!”.

Mam nadzieję, że to nowe rozwiązanie przypadnie Wam do gustu.

Niezależnie od tego, jeżeli czas i wena pozwolą, będę wrzucał standardowe wpisy na zupełnie różne, rozkminkowe tematy. ;)

Pozdrawiam

Reszta

Wracam z pracy, wysiadam z tramwaju i przypominam sobie, że muszę zrobić zakupy.

„Ok, po drodze mam Biedronkę.” – myślę sobie.

„Pamiętaj – tam nie można płacić kartą!” - podpowiada doświadczenie.

„Luz ziomek, po drodze jest Euronet” – wtrąca się zmysł topograficzny.

Wyruszam więc do bankomatu. Próbuję wypłacić 20 zł. Error – nie ma. Ok, biorę 50 i uderzam do sklepu.

Wędlina, ser, 3 pomidory. Tyle (nie lubię robić zakupów na zapas). Ustawiam się w długaśną kolejkę i czekam.

I wtedy pojawia się ta podskórnie przechowywana, nabyta przez lata sklepowej praktyki w naszym pięknym nadwiślańskim kraju, obawa.

„Kurde, mam 50 zł. Rachunek wyniesie pewnie z 8-9 zł. Będzie problem z resztą jak nic.”

No ale dobra, nie ma co sie przejmować na zapas, więc odczekuję swoje, ładuję towar na ladę, pani podlicza – „9,53!” (mówi kasjerka z wystudiowanym uśmiechem).

No dobra, teraz nadchodzi ten moment – wyciągam banknot z portfela i nieśmiało wręczam kasjerce.

Ten wzrok i mina obrzydzenia mówią wszystko –„Pan mnie chyba nie lubi.

Tak!!! Wiedziony wrodzoną niechęcią do wszystkich osób obsługujących klientów w sklepie postanowiłem wyciągnąć ten nominał, aby pogrążyć panią w sposób równie okrutny co splądrowanie pani miejsca zamieszkania, sprzedania dzieci w niewolę i nabicia głowy małżonka na pikę!!

„No, niestety...yyy” (uśmiecham się głupio w dziwacznym poczuciu winy).

„Zwal na bankomat!!!! Zwal na bankomat!!!!” – rozpaczliwie wydziera się instynkt samozachowawczy – „Chciałeś wziąć mniej, ale Ci nie dał!!!”

„Nie ma Pan żadnych drobnych?” – interrogatywnie zagaduje ekspedientka.

„Tak!! Hurra!! Nakarm ją końcówką!! Daj jej 53 grosze i będzie z głowy. Będzie Ci mogła wydać grube i się odczepi” – triumfuje instynkt.

Przeszukuje nerwowo portfel i znajduję tylko 3 żółte gówna. To koniec. Pokazuję to co znalazłem i z lekko zachęcającym tonem dodaję:

„Niestety, mam tylko tyle.”

Krótkie spojrzenie mojej interlokutorki jasno wskazuje na to, że szkoda zachodu na oferowanie tak słabej opcji wymiany. Zniesmaczona wydaje mi resztę i zajmuję się kolejnym klientem a ja w poczuciu winy opuszczam sklep.

Sytuacja powyżej została przeze mnie nieco przerysowana, niemniej jednak zdarzały mi się sytuacje, gdy sprzedawcy w sklepach w dużo wyraźniejszy sposób wyrażali swoje niezadowolenie z faktu chęci wydania u nich pieniędzy. To było tylko 50 zł a przecież mogłem wyciągnąć banknot 200 zł i przedstawić go do zapłaty w tym (operującym przecież przede wszystkim gotówką) dyskoncie.

Dochodzimy jednak do absurdu, gdy klient chcący zrobić zakupy musi zastanawiać się przy kasie jaką gafę popełnił nie mając „drobnych”. Nie znoszę tej postawy, bo do obowiązku sklepu należy wydać mi resztę na podstawie przedstawienia obowiązującego środka płatniczego. Częściowo rozumiem frustrację obsługi, która reszty nie ma, a wydać jednak musi. Niezrozumiała jest jednak dla mnie sytuacja, gdy klient staje się obiektem narzekań i pretensji. Uważam, że do obowiązku kierownika sklepu należy zapewnienie środków na wydawanie reszty a nie zwalanie tego na pracowników, którzy dostają dodatkowe zadanie polegające na wyciąganiu drobnych od klientów (których zresztą zawsze się w takiej sytuacji chętnie pozbywam). Oczywiście rzecz polega na tym, że za rozmianę środków pieniężnych najczęściej płaci się prowizję (wyjątkiem placówki NBP ;) ), no ale jest to wydatek, który należy po prostu wpisać w koszty działania a nie przerzucać je na klientów w formie narzekań obsługi.

Można się również zastanowić, dlaczego większość bankomatów za główny banknot rozrachunkowy przyjmuje 50 zł (może dlatego, że ktoś ma dzięki temu większą prowizję? ). W Stanach podstawowym nominałem w bankomacie jest 20 USD, które teoretycznie reprezentuje zbliżoną wartość do 50 zł, ale jednocześnie ceny są tam dużo wyższe, więc płacenie tym banknotem nie rodzi takich problemów. Niemniej jednak pani w sklepie w Chicago, w którym kupowałem codziennie chleb (kosztował dolara z hakiem) zawsze miała mi wydać reszty a jak trzeba było to zasuwała do Western Union rozmieniać kasę płacąc za to 11 centów na dolarze. Wszystko z szacunku do klienta, którego u nas często brakuje.