niedziela, 25 grudnia 2011

Już to widziałeś : )

No i mamy Święta, czyli okres wyjątkowy z wielu powodów, ale w dzisiejszym wpisie chciałbym się przyjrzeć tylko jednemu z nich. Boże Narodzenie to czas, w którym, jak w żadną inną porę roku, w tv pokazuje się multum powtórek filmów i różnorakich produkcji telewizyjnych. Niestety, nie wrócą już czasy dzieciństwa, gdy w Święta w telewizji pojawiały się PREMIERY TV (tak, nie bójmy się tego określenia) a cała rodzina (przynajmniej moja : ) ) czekała na ten moment z kasetą w magnetowidzie, w celu uwiecznienia dla potomnych takich produkcji jak: „Hook”, „Gliniarz w przedszkolu”, „Speed”, „Ścigany”, „Flintstone’owie”, „Miłość, szmaragd i krokodyl”, „Klejnot Nilu”, „Milczenie owiec” czy „Kevin sam w domu”. Tak, tak, „Kevin” także został nagrany – gdybym mógł przewidzieć z jaką częstotliwością będzie wyświetlany przez następne dwie dekady na pewno nie zmarnowałbym na niego VHSa tylko nagrał sobie np. kilka odcinków „Za chwilę dalszy ciąg programu” albo „Czar par” – o tych programach mało już kto pamięta a Kevin jest wiecznie żywy : ).

W każdym razie późniejszy rozwój (choć w tym kontekście to chyba mało trafne określenie) polskiego rynku tv sprawił, że wszystkie nasze świąteczne działania straciły jakikolwiek sens, bo większość tych filmów została z czasem wielokrotnie powtórzona na różnych stacjach telewizyjnych (daleko nie szukając TVN puścił „Ściganego” w tym roku chyba z trzy razy..), nawet wtedy gdy można by oczekiwać czegoś zupełnie innego.

No dobrze, dyrektorzy programowi idą na łatwiznę i serwują Nam od lat mniej więcej to samo i się nie przejmują, ale czy z drugiej strony takie podejście jest znowu takie złe? Wiadomo, że nie można się ścigać z prywatnymi stacjami filmowymi na nowości, a także nie można być wcale pewnym, że to co się kupi przypadnie ludziom do gustu. A tak, ma się już sprawdzoną produkcję, która od lat gwarantuje pewien stały udział widowni i nie ma przykrych niespodzianek jak np. przy emisji filmu „Batman i Robin”..


Ludzie, jak wiadomo, dzielą się w różnoraki sposób (na „dobrych i złych”, „mądrych i głupich”, „segregujących odpady i nie segregujących”, „głosujących na PO i głosujących na PiS” itd.), ale w świetle dzisiejszego posta należy przywołać podział na ludzi „oglądających jeden film tylko raz” i „ludzi, którzy mogą oglądać jeden film wiele razy”. Ja osobiście zaliczam się do tych drugich i nie mam w sumie nic przeciwko temu, żeby jedną produkcję oglądać po wielokroć, pod warunkiem, że jest to film, który lubię. Nie zasiadam bowiem do ponownego oglądania np. „Kopii mistrza” z Richardem Harrisem, bo jest to film dobry, ale trochę nudnawy. Nie przełączam także szybko kanału w celu obejrzenia raz jeszcze „Gry” z Michaelem Douglasem, bo jest to świetny film, ale dobry do obejrzenia tylko raz (Ci co widzieli wiedzą o co chodzi ; ) – innych namawiam do zapoznania się z tą produkcją). Zupełnie inaczej sprawa ma się jednak z filmami, które uwielbiam, które wyróżnia fajna historia, klimat, dobry scenariusz, wyjątkowi bohaterowie i aktorzy oraz ta nutka filmowej magii, której zdefiniować nie sposób, ale pozwala odróżnić „zwykłe” filmy od tych „świetnych”.


Mam taki zbiór swoich ulubionych „świetnych” filmów i gdy tylko jestem przed telewizorem i one pojawiają się na ekranie to można być pewnym, że zostaną obejrzane. Czasami łapałem się na tym, że chciałem obejrzeć coś zupełnie innego, np. jakiś ciekawy dokument albo film, którego jeszcze nie widziałem, ale ostatecznie przełączałem się „na chwilę” np. na „Indiana Jones i ostatnia krucjata”, by przekonać się po dłuższej chwili, że oglądam już tylko to. : ). Na mojej liście znajdują się zarówno filmy polskie jak i zagraniczne. Z polskich na czele jest oczywiście „Seksmisja”, „Kogel Mogel”, „Chłopaki nie płaczą”, „Symetria”, „Ziemia obiecana”, no i (chcąc nie chcąc) jest nim także „Potop”, choć niemiłosiernie wkurwia mnie jak TVP puszcza ten film w dwóch częściach (gdzie pierwsza, nudniejsza część, z Kmicicem podjadającym surową szynę i łypiącym pożądliwie na Oleńkę, jest puszczana jednego dnia, a druga, z fajnymi bitwami, akcją i intrygami, jest puszczana kolejnego), bo prawie zawsze przez to oglądam tylko połowę filmu!!!


No cóż, pozostaje polegać na zachodnich produkcjach, które bardzo rzadko zostawiają TVP możliwość psucia przyjemności ze śledzenia całego (!!) filmu (wyjątkiem są „Gwiezdne Wojny”, ale tutaj przynajmniej każda część jest kompletnym fragmentem..). A pośród tych filmów jest z czego wybierać : ). „Forrest Gump”, „Buntownik z wyboru”, „Masz wiadomość”, „Jerry Maguire”, “Książę w Nowym Jorku”, ale także „Predator”, wspomniany wcześniej „Indiana Jones”, „Top Gun” (dialogi znam „na pamięć”), „Gwiezdne Wrota”, „Skazani na Shawshank”, „V jak Vendetta”, „Milczenie owiec”, „Pulp fiction”. Każdy z tych filmów widziałem po kilka (albo nawet kilkanaście) razy i zapewne nie obraziłbym się gdyby dane mi było zobaczyć je kolejny raz w te Święta.


To co jest jednak smutne to to, że coraz rzadziej odnajduje taki klimat w nowych filmach. Wpisuje się to niestety w teorię powolnej degrengolady hollywoodzkich produkcji, które stają się zwyczajnym efektem skalkulowanego połączenia efektów specjalnych i przewidywalnego scenariusza. W ostatnich latach tylko pojedyncze filmy dołączyły do panteonu „powtórkowych hitów” – „Transformers” (wyłącznie pierwsza część!!!), „Sherlock Holmes” z Robertem Downey Juniorem, czy „The Blind Side” z Sandrą Bullock. Jeszcze większa posucha pod tym względem jest wśród polskich filmów, ale i wśród nich znalazł sie „Ile waży koń trojański?”, który widziałem już kilka razy : )

No cóż, pozostaje mieć nadzieję, że poziom kinematografii się jednak podniesie i znajdzie to odzwierciedlenie pośród listy filmów, które chce się oglądać więcej niż raz.


Pozdro
Capo

niedziela, 20 listopada 2011

Pep

Przyznaję się bez bicia, że w ostatnim czasie mocno zaniedbałem wątek barceloński w swoich rozkminkach. Skruszony, ponownie podejmuję ten bardzo interesujący dla moich czytelników (Paweł ; ) ) temat.

A skoro wracamy do tego, jakże szlachetnego, przedmiotu moich rozważań, to postanowiłem napisać kilka słów o postaci kluczowej, wręcz pomnikowej (biorąc pod uwagę jej dotychczasowe dokonania) dla katalońskiego klubu. Jest nią oczywiście Josep Guardiola, obecny trener FC Barcelony.

O Pepie postanowiłem napisać także z tego względu, że coraz częściej spotykam się z opiniami jakoby jego rola w sukcesach zespołu z Camp Nou była marginalna i nieznacząca. Barça wszak to „samograj”, niepotrzebujący trenera. „Z takimi gwiazdami to nawet Franz Smuda Europę by zawojował” a Guardiola ma „farta” (sic!!), że trafiła mu się taka drużyna..

Cóż, nie nazwałbym „fartem” przejęcia rozbitej porażkami drużyny w 2008 roku, tak jak nie mógłbym określić powyższych cytatów mądrymi. Jestem w stanie jednak zrozumieć do pewnego stopnia te opinie (a raczej przyczynę ich powstania), bo wynikają po prostu z niewiedzy. Takiej samej niewiedzy jaka rządziła moim rozumowaniem, gdy dowiedziałem się w 2008 roku, że Guardiola zostanie trenerem pierwszej drużyny.

W owym czasie Barça rozstawała się z Frank’iem Rijkaard’em, który poprowadził zespół do dwóch mistrzostw Hiszpanii oraz upragnionego Pucharu Mistrzów (drugiego w historii klubu). Zespół już wtedy zachwycał świat piękną grą, głównie w wykonaniu Ronaldinho, Deco i Eto’o. Ci wielcy piłkarze, którzy położyli fundamenty pod sukcesy Barcy stali się także do pewnego stopnia przyczyną (nie jedyną) spadku formy całej drużyny. Ciężko było z jednej strony wymagać większego zaangażowania od Deco czy Ronaldinho, którzy w klubowej i reprezentacyjnej piłce osiągnęli już prawie wszystko, a jednocześnie wyobrazić sobie drużynę bez nich. Ten stan zawieszenia ciągnął drużynę w dół a „Mister” nie był w stanie nic na to poradzić. Efekt – dwa kolejne tytuły przeszły Barcelonie koło nosa na korzyść uparcie goniącego ją Realu, a Rijkaard pożegnał się z pracą.

Na tym etapie stało się jasne, że drużynie potrzebny jest wstrząs a u jej steru silny przywódca, na miarę Guusa Hiddinka lub nawet, tak bardzo nie lubianego w Barcelonie, Jose Mourinho. Dlatego byłem mocno zdziwiony i poniekąd zawiedziony, że drużynę objął trener Barcy B, Josep Guardiola.

Ten wybór brzmiał dla mnie jak bezsensowne promowanie postaci istotnych dla historii klubu, jak dawniej bywało w przypadku nominacji dla Carlesa Rexacha lub Llorenc’a Serry Ferrera za czasów rządów Joana Gasparta. Pep ponoć przekonał prezydenta Laportę do swojej kandydatury imputując mu, że „nie będzie miał jaj, żeby go zatrudnić”. Super.. – pomyślałem sobie. Wystarczyło, że wygrał Segunda Division, wkręcił prezesa i już jest na stołku trenera pierwszej drużyny… Na szczeście to ja byłem głupi a Joan Laporta mądry.

Najpierw jednak przyszła porażka z Numancią oraz remis z Racingiem Santander, które tylko utwierdzały mnie w gorzkich przemyśleniach na temat najbliższego sezonu. Potem nastąpiła metamorfoza – 1:6 na wyjeździe ze Sportingiem Gijon („Wypadek przy pracy” – tak to wtedy sobie tłumaczyłem : ) ) oraz dwa ciężko wywalczone zwycięstwa z Betisem i Espanyolem. Prawdziwa bomba nadeszła jednak w następnej kolejce – 6:1 z Atletico Madryt nie zdarza się przypadkiem. A to właśnie od tego meczu należy liczyć wspaniały pochód Barcy po wszystkie możliwe do zdobycia tytuły w czasie jednego sezonu.

Barca zaczęła grać wspaniale – 21 kolejnych meczów bez porażki (tylko 2 remisy), wygrywając najczęściej różnicą kilku bramek oraz notując średnio ponad sześćdziesięcioprocentowe posiadanie piłki. Wszystko w rytm „tiki-taka” oraz nowej wersji „futbolu totalnego”, w ramach którego zawodnicy Barcy zaczęli dążyć do futbolowej dominacji na całej powierzchni boiska. Dziś ta formuła jest już znakiem firmowym Blaugrany, która po utracie piłki wręcz rzuca się do ataku celem jej odzyskania. Dzięki temu może automatycznie kontrować już 30-40 metrów od bramki przeciwnika!


Jeżeli połączymy to wszystko z rewolucją w składzie (Pep bez zbędnych ceregieli pożegnał się z Ronaldinho i Deco) i postawieniu przede wszystkim na katalońskich graczy (to on konsekwentnie stawiał na Pedro, Busquetsa i Pique)z Xavim i Iniestą na czele, to zaczynamy rozpoznawać jego wielkość.

Drużyna grała fenomenalnie, w puch rozbijając swoich największych rywali (3:0 i 4:0 z Sevillą, 2:0 i 6:2 z Realem, 4:0 z Valencią, 5:1 z Deportivo), całkowicie dominując grę oraz pokonując kolejne przeszkody w europejskich pucharach. Właśnie wtedy ujawniła się prawdziwa wielkość Guardioli. Zarówno w emocjonującym półfinale z Chelsea (z cudownym golem Iniesty), jak i w rzymskim finale z Manchesterem, cała drużyna pokazała niesamowity hart ducha, którego wykreowanie było niewątpliwą zasługa Pep’a. Poniżej kultowy już film motywacyjny, który Guardiola przygotował dla swoich piłkarzy przed finałem Ligi Mistrzów.


Rewolucja w składzie, wprowadzenie futbolu totalnego na boisku i niesamowity „team spirit” doprowadziły Barcę do kompletu zwycięstw we wszystkich rozgrywkach, w których drużyna brała udział w sezonie 2008/2009. Nieźle jak na debiutancki sezon na stanowisku pierwszego trenera pierwszoligowej drużyny..

Pep nadal kontynuuje wspaniały i zwycięski pochód Blaugrany. Nie wszystko w owym czasie poszło perfekcyjnie – nie udało się obronić Pucharu Mistrzów (po kontrowersyjnym półfinale z Interem Mourinho), nie wszystkie transfery okazały się być wzmocnieniami (Czygrinski, Zlatan), ale nadal cieszy umiejętne wprowadzanie katalońskich talentów do pierwszej drużyny (Thiago Alcantara, Jeffren Suarez) oraz sukcesy na arenie krajowej (2 kolejne tytuły mistrzowskie La Liga) i międzynarodowej (Puchar Mistrzów 2011).

Najciekawsze jest to, że pomimo osiągnięcia niezaprzeczalnych sukcesów i stania się legendą Barcelony już po 3 sezonach na trenerskiej ławce pierwszego zespołu, przed Guardiolą stoją kolejne wyzwania. Pierwszym z nich jest Jose Mourinho, obsesyjnie podchodzący do wyprzedzenia drużyny Pep’a w wyścigu o prymat w Hiszpanii, a kolejnym sam Guardiola, który swoimi dokonaniami bardzo wysoko wyznaczył sobie poprzeczkę. Już teraz, umiejętnie radząc sobie z Realem Madryt, Manchesterem United czy AC Milan głośno zastanawia się nad zmianą pracy i nowymi wyzwaniami poza swoim rodzinnym miastem. Życząc mu kolejnej wiktorii nad „królewskimi” w tym sezonie mam cichą nadzieję, że zmieni swoje plany i niczym Alex Fergusson w Manchesterze, porządzi Blaugraną jeszcze z dwie dekady.


Pozdro
Capo

niedziela, 13 listopada 2011

Ja też jestem patriotą!!!

Przez dwa dni mocno się zastanawiałem czy poświęcić jakiś wpis ostatnim wydarzeniom z okazji 11 Listopada, bo nie wiedziałem czy jest sens mówić o sprawach beznadziejnych. No i przede wszystkim nie byłem pewien czy będę w stanie we właściwy sposób skomentować wszystkie zajścia. Na szczęście pojawiła się osoba, która mnie w tym wspaniale wyręczyła i pod zdaniem której podpisuję się w 100 %.
(znajdziesz ją, Drogi Czytelniku, na końcu tego posta)

Uznałem jednak, że jest to chyba właściwa pora na to, żeby podzielić się z Wami rozkminką (choć to słowo raczej nie pasuje do wagi tego tematu) na temat mojego pojęcia patriotyzmu. Wbrew pozorom jest to dosyć częsty przedmiot moich rozważań (zaskakujące? : ) ). A chciałem o tym napisać właśnie teraz, bo odnoszę wrażenie że coraz częściej Polacy są zmuszani do udowadniania własnego patriotyzmu i to w taki sposób, który wcale nie przynosi temu pojęciu chluby. Co więcej, powstają coraz bardziej rozbudowane definicje tego pojęcia i z każdą następną wersją okazuje się, że krąg patriotów musi się zawężyć, a Ci co zostali oddzieleni linią od pozostałych nagle dowiadują się, że są jakąś „ukrytą opcją” albo „lewakiem” albo nawet „zdrajcą”. Ja także hołduję pewnej definicji patriotyzmu, ale wyłamię się ze schematu logicznego i przedstawię ją na końcu posta, bo chciałbym najpierw opowiedzieć Wam o tym wszystkim co sprawia, że czuję się patriotą.

Jestem nim, bo jestem świadom naszej historii, jej wspaniałych kart i osiągnięć naszych rodaków. Tego, że przez wiele wieków byliśmy społeczeństwem otwartym i roztropnym, wielkim w swej różnorodności. Jestem dumny, że rozwinęliśmy system demokracji szlacheckiej, który działał dobrze dopóki rodakom starczało rozumu aby z niego właściwie korzystać. Jestem dumny, że do walki mężnie stawaliśmy i pola nie odpuszczaliśmy, równocześnie jednak boleję nad tym, że od pewnego momentu zbyt ochoczo do tej walki się rwaliśmy i ostatecznie tylko ona nam pozostała. Jestem dumny, że uchwaliliśmy Konstytucję 3 Maja żałując jednocześnie, że to oświecenie przyszło tak późno. Mam wielką satysfakcję, gdy inne narody mówią o nas „Bohaterowie”, ale smuci gdy jesteśmy przedstawiani jako ciemiężyciele (a uczciwie trzeba przyznać, że zdarzały się i takie momenty w naszych dziejach). Krzepi moje serce świadomość, że jednoczymy i wspieramy się w momencie tragedii, smuci z kolei jak szybko pogrążamy się w swarach i kłótniach. Bo gdy Polacy kłócą się mało (swarliwość i tak leży w naszej naturze : ) ) to zdolni są do rzeczy wielkich.

Bo właśnie wielkich sukcesów i osiągnięć życzyłbym wszystkim rodakom, takich na miarę Gdyni, „polskiego cudu gospodarczego”, odkrywania planet, wielkiego szlema, Grand Prix w Formule 1, Nobla w każdej dziedzinie, a także sukcesów osiągalnych dla każdego z nas – dobrej edukacji, skutecznych rządów, bezpieczeństwa i perspektyw rozwoju!! Tak, to także są miary naszego patriotyzmu. Zbyt długo pogrążaliśmy się w cierpiętniczej walce z uciskiem, wrogiem, że zapomnieliśmy o tym, że patriotyzm to także dążenie do rozwoju nas samych i naszego kraju. Że walczyć niekoniecznie trzeba z kimś, ale można walczyć także o coś. A tym czymś jest kraj naszych marzeń i aspiracji, w którym każdy znajdzie miejsce na poszukiwanie własnego szczęścia i będzie czerpał satysfakcję z tego, że dzieje się to właśnie tutaj, w Polsce.

Takie marzenie przed oczami miało zapewne wielu naszych przodków, którzy dzielnie walczyli o wolność w powstaniach i na wojnach i ginęli bez możliwości jego realizacji. Z dumą wspominając ich dokonania powinniśmy pamiętać, że jesteśmy im winni realizację tego marzenia.

Na zakończenie obiecana definicja patriotyzmu, którą poznałem w liceum na lekcji języka polskiego (a jakże!! ; ) ) i którą do dziś uznaję za najbliższą memu sercu.

„Patriotyzm to umiłowanie własnego kraju i ludzi go zamieszkujących”

To dobra, prosta definicja. Nie zawiera dużej ilości przymiotników, które często potrafią z prostych rzeczy i postaw zrobić niesłychanie skomplikowane. Nie ma tutaj wyjątków, ukrytych znaczeń, gwiazdek, dopowiedzeń i wydaje mi się, że najlepiej traktować ją dosłownie – w całej rozciągłości.

Nie wiem i nie będę teraz przesądzał, którzy politycy i które partie najlepiej realizują założenia tak pojmowanego patriotyzmu, ale byłoby chyba dobrze dla nas wszystkich, gdyby wzięli sobie tę definicję mocno do serca.

Pozdro
Capo


P.S.: A poniżej wypowiedź Kuby Wątłego, o której wspominałem na początku posta.

środa, 12 października 2011

Powyborcza rozkminka

I skończyły się miesiące niepewności i obaw (mniej lub bardziej zasadnych) przed powrotem PiS do władzy. Naród przemówił i to na dodatek ludzkim głosem (przynajmniej z mojego punktu widzenia). Olał rojenia Jarosława i smoleńskie pretensje i dał szansę Platformie na dodatkowe 4 lata rządzenia (tak przy okazji – świetny ruch ze strony Jarosława „Wszystko Mogę” Kaczyńskiego z książką i wpisem na temat Merkel : ) Zawsze ceniłem w Jarosławie to, że nie może się powstrzymać od bycia samym sobą : ).

Z mojego punktu widzenia najistotniejsze w tym wszystkim było to, że po raz pierwszy Polacy nie poddali się huśtawce nastrojów (a mogliby – po zamieszaniu z OFE sam byłem mocno zawiedziony polityką Platformy) i przedłożyli pragmatyzm nad manifestację wyborczą. Dzięki temu zaoszczędzili krajowi kolejnej rundy „przejmowania”, tudzież „odzyskiwania” państwa przez nową opcję polityczną. No i Nam wszystkim rojeń Yaro o budowie IV RP i nowym Budapeszcie..

W każdym razie postanowiłem napisać tego posta, bo chciałbym trochę porozkminiać kwestię składu nowego rządu. Temat jak najbardziej na czasie, bo jeszcze nie został ostatecznie rozstrzygnięty (tylko wywołał kłótnię na „szczytach władzy” pomiędzy Tuskiem i Bronisławem). Jestem w stanie przyjąć argument premiera o zachowaniu składu obecnego gabinetu na czas dokończenia prezydencji w UE, ale nie ukrywam że wolałbym żeby zmiany w jego składzie zaszły szybciej (bo niektórzy ministrowie naprawdę nie posiadają już mandatu do rządzenia - najlepiej świadczą o tym wyniki wyborcze ministra Grabarczyka oraz minister Fedak i Hall).

Chciałbym wierzyć, że najbliższe lata bez rywalizacji wyborczej rzeczywiście zostaną wykorzystane przez Donalda do przeprowadzania reform, ale doświadczenie każe sądzić inaczej. Z drugiej jednak strony premier mógłby się pokusić o bardziej śmiałe ruchy, poczynając właśnie od przemeblowania rządu – pozbycia się mało kompetentnych polityków i zastąpienia ich osobami bardziej nadającymi się do wypełniania swoich obowiązków. Taka zmiana zdecydowanie przydałaby się w Ministerstwie Infrastruktury, gdzie pozycja łódzkiego partyjniaka, Grabarczyka, jest tak słaba jak Estonii przed barażem do EURO2012 z kimkolwiek (czytaj: jak nie przepadnie to będzie sensacja). Osobiście bardzo ucieszyłbym się z odejścia minister Fedak (którą zresztą dostała bardzo wyraźny sygnał od wyborców). Na jej miejscu widziałbym naturalnie predestynowanego do tej roli Michała Boniego, ale ponoć premier ma dla niego inną fuchę.

Minister Kopacz ucieka za to z Ministerstwa Zdrowia na fotel Marszałka Sejmu strącając z niego biednego Grzegorza Schetynę, który broni się przed jakimkolwiek ministerstwem, ale pewnie będzie musiał pokierować którymś resortem. Podobno w grę wchodzą Ministerstwo Spraw Wewnętrznych lub Infrastruktury. Wolałbym dla niego tę drugą opcję, bo uważam że Jerzy Miller dobrze wykonuje swoją pracę i jest typem państwowca a nie politycznego karierowicza. No ale niestety, podobno chce wrócić do roli wojewody małopolskiego. Dobrze dla Małopolski, gorzej dla reszty kraju : ( .
A puste miejsce po Ewie Kopacz ma podobno zająć „Lekarz-Agent” (zwolennicy PiSu od razu robią się czujni : ) ), Bartosz Arłukowicz. Tak sobie myślę, że chłopaczyna nawet nie wie jakie bagno go tam czeka : ).

Ministerstw rolnictwa i gospodarki nie ma za bardzo co rozkminiać, bo to polityczne łupy PSL. Z kolei w ministerstwach finansów i spraw zagranicznych zasiadają właściwe osoby na właściwych miejscach (przynajmniej w moim odczuciu), więc tutaj też bym nie kombinował. Zresztą sam premier nie zdradza inklinacji do robienia zamieszania w gabinecie – o nowych nominacjach dowiemy się pewnie dopiero na początku grudnia.

Mam nadzieję, że do tego czasu PiS nie zlinczuje Palikota a SLD odnajdzie się w nowych dla siebie realiach : )


Pozdro
Capo

sobota, 1 października 2011

Bitwa warszawska - Cudu nie było...

Byłem wczoraj w kinie na „Bitwie Warszawskiej 3D”. Muszę otwarcie przyznać, że najprzyjemniejszym elementem tego wieczoru był fakt, że nie musiałem zapłacić za bilet : ), ale o tym za chwilę. Na początek wypadałoby powiedzieć, że twórcy polskich filmów idą z duchem czasu i przejmują najnowsze trendy produkcji kinowej. Nie są to co prawda imponujące efekty specjalne ani angażowanie do produkcji światowej sławy twórców, ale coś tam się zawsze podpatrzy w zachodniej kinematografii. W wypadku „Bitwy warszawskiej” przełożyło się to na przygotowanie filmu w technologii 3D, która wprawdzie nie podniosła jego wartości artystycznej (w gruncie rzeczy mógłby się on z powodzeniem obyć bez niej), ale pozwoliło producentom wyszarpać z kieszeni widza więcej kasy. Jest to żenująca praktyka, której po prostu nie znoszę, ale z zupełnym zrozumieniem przyjąłem, że i nasi producenci zwietrzyli szansę na dodatkowy zarobek. Drugą, po mistrzowsku opanowaną nowinką, okazał się być trailer, w którym (niczym w mało wymagających amerykańskich komedyjkach romantycznych) udało się zaprezentować wszystkie istotne sceny z filmu, tak żeby nie męczyć widza niepewnością czy po dotarciu do sali obejrzy dokladnie to po co przyszedł. Zapewniam Cię, drogi czytelniku, że obejrzenie poniższego zwiastunu powinno całkowicie zaspokoić Twoją chęć obcowania z tą produkcją. Możesz spokojnie poczekać aż Telewizja Polska zapłaci z Twojego abonamentu za prawo do puszczenia Ci tego filmu w czasie przyszłorocznych Świąt Bożego Narodzenia. Zdecydowanie nie ma co się spieszyć do kina.




Przejdźmy w każdym razie do samego filmu. Jeżeli miałbym go opisać jakimś krótkim i sprytnym podsumowaniem to powiedziałbym, że jest to połączenie kroniki wojennej, która w dość ambiwalentny sposób podchodzi do wiernego odtworzenia faktów (z tego względu Stalin na koniec filmu, zamiast uciekać wraz z Budionnym z Wołynia, wygłasza jakieś sentencje wobec Lenina w Moskwie) oraz kolażu kilku średnio ze sobą współgrających klimatów. Mamy więc na początek próbkę burleski w wykonaniu Nataszy Urbańskiej, która jak zwykle wije się na scenie, stara się, a wychodzi jak zwykle, czyli tak sobie. Następnie sztampowy i wielokrotnie ograny już motyw: kawaler oświadcza się pannie, szybki ślub, obiecują sobie dozgonna miłość i zakochany kawalerzysta wyrusza na wojnę (nawet wesela i nocy poślubnej nie ma! ). Oczywiście, że rozdziela ich wojna i zapowiada się na nieszczęśliwą miłość, ale wszystko jest tak schematyczne i przewidywalne, że już po pierwszych 15 minutach wiem, że ostatecznie będą żyli długo i szczęśliwie.

W każdym razie, niezależnie od rozterek głównych bohaterów, wojna toczy się dalej. Oglądamy więc natarcie Armii Czerwonej (a raczej czerwonej zbieraniny na wozach), a po nim następuje fragment, który określam jako „Wspomnienia frontowego czekisty”. W tę rolę wcielił się Adam Ferency i jest to chyba najlepsza kreacja w całym filmie (może dlatego, że aktor ten już dawno do perfekcji opanował odgrywanie komunistycznej mendy?). Główny bohater, grany przez Borysa Szyca (rola bez historii), towarzyszy czekiście w drodze na Warszawę prowadząc z nim dysputy społeczne niezbyt wysokich lotów aż do momentu swojej ucieczki (i śmierci czekisty). Potem następują po sobie już tylko serie scen kronikarskich z kampanii, przerywanych przez krótkie rozkminki taktyczne Piłsudskiego (Olbrychski ok, ale dupy nie urywa) i jego gadki ze swoim asystentem, Wieniawą (w tej roli Linda, który zdecydowanie nie nadaje się na czyjegokolwiek przydupasa, nawet jeżeli miałby nim być Piłsudski, więc nie wiem kto wpadł na pomysł, żeby obsadzić go w tej roli?).

I tak, wielkimi krokami, zbliżamy się do finałowej jatki (zwanej także „sekwencją bitewną”), w której wszyscy bohaterowie występują w z góry przewidzianych dla siebie rolach. Szyc jest wobec tego bohaterskim ułanem, Urbańska ofiarną sanitariuszką, która przewidująco nauczyła się strzelać z CKMu (nigdy nie wiadomo kiedy taka umiejętność się przyda, prawda?), koledzy-szulerzy Szyca, stają się sprawnymi szyfrantami i telegrafistami, zaprzyjaźniony ksiądz prowadzi żołnierzy do walki, a reszta osób w filmie po prostu zajmuje się uciekaniem lub umieraniem na naszych oczach. Hoffman pozazdrościł chyba Spielbergowi „Szeregowca Ryana”, bo uparł się, żeby przebić pod względem „krwistości” lądowanie na Omaha Beach. Posoka leje się ze wszystkich stron a najbardziej na obiektyw kamery. Rozumiem chęć oddania zaciętości walk w okopach, ale ostatecznie wyszła z tego krwawa „paciaja”, uniemożliwiająca śledzenie kolejnych wydarzeń. A już samo kontrnatarcie znad Wieprza wyszło tak mizernie, że człowiek zaczął się zastanawiać na co właściwie tak czekał przez 1,5 godziny?

No cóż, film wyszedł słaby i trudno go komukolwiek polecić. Chyba naprawdę Hoffman powinien po prostu już dać sobie spokój z kręceniem. W każdym razie, tak jak napisałem na początku, najbardziej pozytywne z tego wszystkiego było to, że mogłem obejrzeć całość za free i tym samym mój zawód był duuużo mniejszy. : )


Pozdro
Capo

czwartek, 22 września 2011

LOTTO

Zagrałem dzisiaj w totka. Zdarza mi się to bardzo rzadko, bo nie jestem nałogowym graczem, ale jest coś magnetycznego w sumie 25 000 000 zł, że jednak przełamuje swoje opory i kupuję los w kolekturze. Na swoją obronę dodam, że dzisiaj pewnie udałoby mi się bez problemu powstrzymać od kupienia losu, ale zostałem wrobiony przez ojca, który sam nie mogąc go kupić (jest w Hiszpanii) poprosił mnie, żebym zagrał za niego („Zrób za mnie 3 zakłady, „quick pick”. Jak kumulacja nadal będzie w sobotę, to wtedy też”). Uch, że też chce mu się jeszcze wydawać na to kasę. No ale dobra, pojechałem specjalnie do sklepu zoologicznego w Nadarzynie (tak, u mnie na wsi losy kupuje się od tego samego pana, który sprzedaje karmę dla gupików i terrarium dla żółwia ; )) i zrobiłem za niego zakłady. No ale skoro już tam byłem, a 25 baniek to suma zdecydowanie nie do pogardzenia, to machnąłem i dla siebie 3 x chybił-trafił, a co! Wydałem na to 9 zł pilnując się, żeby nie przekroczyć magicznej granicy 10 zł za los, którą osobiście uważam za nieprzekraczalną przy tego typu grach. Umówmy się – spróbować można, ale wydawanie na tego typu gry więcej niż kilku złotych jest już głupie (gwoli uczciwości to nie mam za bardzo argumentów na to, że granie za mniej niż 10 zł jest mądre :) ). Z tego samego względu nigdy nie mogłem się przekonać do wydania więcej niż 5 zł na los w STSie – szkoda kasy : ). Dlatego uśmiech politowania na mojej twarzy wywołała kobieta stojąca przede mną w kolejce, która mając już w ręku plik kuponów zamawiała u ekspedienta kolejne (nawet jeżeli dokonywała zakupu dla całej rodziny). Prawdopodobieństwo trafienia jest tak niskie, że branie udziału w tej grze traci jakikolwiek sens (Prosty przykład, który przedstawił mi kiedyś kolega: Zostało udowodnione, że statystyczny Warszawiak ma większą szansę zostawić parasol w miejskim autobusie dowolnej linii a następnie odzyskać go po zadzwonieniu do losowo wybranej osoby z książki telefonicznej, niż trafić szóstkę w totka. Wniosek nasuwa się jeden : )).

W każdym razie, jak ustaliliśmy już wcześniej, sam jednak zagrałem, więc nie będę zgrywał takiego cwaniaka. Na swoją obronę powiem jednak, że dla mnie (zdając sobie doskonale sprawę z tego, że nigdy nie wylosuję przysłowiowej „szóstki”), chodzi już o coś zupełnie innego. Chodzi o sam „fun grania”, a raczej rozkminiania (co w moim przypadku zupełnie nie dziwi ; ) ) co zrobię z wygraną kasą. Spędziłem z moim bratem niejeden sympatyczny wieczór po zakupieniu losu, snując wizje bogactwa i plany na rozdysponowanie forsy, w której mógłbym się kąpać niczym Sknerus McKwacz w swoim skarbcu : ). Przez te wszystkie lata nazbierało się trochę pomysłów : ). Można je śmiało uszeregować według klucza wielkości wygranej (tudzież stopnia absurdalności pomysłów). Wyróżnić można zatem: koncepcje związane z „małą” (1-3 bańki), „średnią”(4-10 baniek) i „dużą” (11+) wygraną : ). Jest też kategoria, w której nie ma już żadnych ograniczeń: nazywa się „Gdyby Bill Gates dał mi jeden ze swoich miliardów” – no bo w końcu co mu zależy? Jeden miliard mógłby odpalić ; ) ). Przy rozkminianiu tej ostatniej zadziwiająco często pojawia się koncepcja kupienia Legii Warszawa i zrobienia z niej klubu na miarę europejską z profesjonalną akademią piłkarską i internatem dla najzdolniejszych juniorów z kraju i regionu, w którym pracowałyby całe sztaby profesjonalnych trenerów. Legia miałaby także profesjonalny ośrodek treningowy i kadrę, której nie trzeba by się wstydzić w Europie!!

To oczywiście w wersji „Mam kasy jak arabski szejk” (w innym wypadku w życiu nie topiłbym pieniędzy w takim „interesie”), bo normalnie to nasze oczekiwania były (i są) duże skromniejsze. Jaka ta wygrana by nie była to na pierwszy ogień poszłoby zapewne kupienie mieszkania w Warszawie – w okolicach Pl. Narutowicza na Starej Ochocie (ciągnie na stare śmiecie : ) ), np. na ul. Uniwersyteckiej : ). Ewentualnie okolice Francuskiej na Saskiej Kępie lub Frascati przy Sheratonie. Z pewnością znalazłoby się także kilka miejsc na Mokotowie, godnych zapuszczenia korzeni. : )


Zanim jednak spenetrowalibyśmy rynek nieruchomości należałoby należycie uczcić wygraną, np. dwutygodniowymi wakacjami w gronie znajomych na wypasionym statku wycieczkowym po Antylach (wszystkie koszty pokryte przez Yours Truly ; ) ). Dwa tygodnie imprezki w karaibskim rytmie, połączone ze zwiedzaniem co atrakcyjniejszych wysp tego archipelagu – Sounds nice? : )
Po powrocie kontynuujemy twórczą rozkminkę planując np. zakup mieszkania w Barcelonie (to przy opcji większej wygranej), idealnego na weekendowe wypady w celu skorzystania z karnetu na mecze Blaugrany : ). Grunt to spełnianie swoich marzeń! : ) A do moich należą z pewnością studia doktoranckie na University of Chicago. 32 tys. USD za semestr nie stanowiłoby już znaczącej przeszkody i pozwoliłoby znowu odwiedzić Windy City.

Po powrocie czekałoby już przytulne mieszkanko i nadal trochę forsy do wykorzystania – może na inwestycję we własną knajpę bilardową w amerykańskim stylu, którą mógłbym założyć z bratem : )

Zazwyczaj jednak, gdy dobijaliśmy już do szczegółów tego świetlanego interesu okazywało się, że w losowaniu ktoś wygrał już główną nagrodę i nie jesteśmy to my : ( Wtedy właśnie zawsze okazuje się, że „maszyna wypluła jakieś badziewne liczby” (np. 3 i 4 koło siebie w jednym rzędzie). „Na chu.. nam 3, skoro mamy już 4?!!” – pytają wtedy zawiedzione nadzieje na bogactwo. Co z tego że prawdopodobieństwo trafienia takiej kombinacji jest dokładnie takie samo jak przy każdej innej, np. 1,2,3,4,5,6, wyrok jest jasny - to przez „chybił-trafił” : )
I znowu marzenia prysły zanim człowiek zdążył się nimi do końca nacieszyć. Za chwilę sprawdzę wyniki (za siebie i ojca) i pewnie będzie podobnie. Ale trzeba przyznać, że rozkminka na ten temat jest całkiem spoko ; ).

Pozdro
Capo

sobota, 13 sierpnia 2011

Dlaczego lubię Tomka Frankowskiego

Niedawno skończyłem oglądać transmisję z meczu Jagielonii Białystok z Koroną Kielce w ekstraklasie.

(A tak na marginesie, nie zamierzam tytułować rozgrywek "T-Mobile Ekstraklasą", bo uważam obyczaj sprzedawania prawa do sponsorowania nazwy za trochę głupawy. Tak samo zresztą jak motyw sprzedawania miejsca w nazwie klubu. W efekcie wychodzą takie kwiatki jak Hoop Polonia albo Legia Daewoo. Przynajmniej, po wielu przejściach - Petrochemia, Petro, Orlen - właściciele klubu z Płocka dali sobie spokój i wrócili do starej nazwy i mamy obecnie Wisłę Płock. Czy wyobrażacie sobie Chicago Pepsi Bulls? Albo Dallas Molson Cowboys? A może rozgrywki Coca Cola NBA? No właśnie. A u nas z uporem maniaka powstają drużyny w stylu Drutexu Kościerzyna albo Blach Pruszyński Pruszków czy Prokomu Trefl Sopot.. Niby taki sprytny chwyt marketingowy ze strony sponsora, ale czy rzeczywiście? Ile wart jest sponsoring tytularny, jeżeli co chwilę się zmienia? Jeszcze w zeszłym sezonie T-Mobile Ektraklasa była Orange Ekstraklasą, a Sisley Treviso z Włoch latami grał jako Benetton. I gdzie tu logika? Zamiast budować silną markę klubu i rozgrywek i umiejętnie korzystać z jej wizerunku w połączeniu z własną komunikacją (tak jak np. robią to Turkish Airlines w przypadku FC Barcelony i Manchesteru), różne firemki wolą przytłaczać drużyny i rozgrywki swoją marką i zabijać ich własny potencjał marketingowy (dużo wartościowszy dla fanów niż np. nazwa KGHM). Bez sensu...)

No ale wracając do głównego tematu. Jagiellonia grała u siebie, ale męczyła się przez cały mecz z Koroną (już nie Kolporterem ;)) Kielce i dopiero bramka w ostatnich minutach pozwoliła im wyjść z opresji. A kto ją strzelił? Oczywiście Tomek Frankowski, który pewnie pnie się w górę listy strzelców wszechczasów naszej ekstraklasy (do czwartego, Włodzimierza Lubańskiego, brakuje mu już tylko kilku bramek). Frankowskiego lubię i cenię przede wszystkim za profesjonalizm i to, że zna się na swojej robocie - jest po prostu świetnym napastnikiem z bardzo dobrym strzałem i wyczuciem sytuacji boiskowej. Jego, legendarne już, "podcinki" weszły do kanonu polskiej piłki.

Swoją drogą Frankowski jest typowym przykładem tego jak układziki, i brak profesjonalizmu właśnie, decydują o obliczu polskiej piłki. Latami nie mógł się przebić na stałe do kadry narodowej (pomimo świetnej formy w klubie) a jak już się do niej dostał, to ciągle musiał udowadniać trenerowi Janasowi, że to miejsce mu się naprawdę należy. I co z tego, że strzelił najwięcej goli w eliminacjach do mundialu 2006. Z Anglią usiadł na ławce. Wszedł za kontuzjowanego Żurawskiego i co? Bramka z woleja. Ale nie..grać muszą Mila, Rasiak i inni ulubieńcy trenera. Franek nastrzelał najwięcej goli w eliminacjach i miejsca na mundial dla niego zabrakło. Żenada. Przypominały mi się wtedy historie o dawniejszych powołaniach na wielkie imprezy za czasów PRL, gdzie też często nie decydowało to czy jesteś rzeczywiście najlepszy, ale inne czynniki natury politycznej. Franek więc na mundial niestety nie pojechał, zagranicznych lig także nie zawojował (może, podobnie jak kolega z Wisły, Maciej Żurawski, za późno z Polski wyjechał?), ale pomimo tego jego talent piłkarski jest niepodważalny. Z iście profesorskim wyczuciem zdobywa bramki dla Jagiellonii, mimo że już dawno mógłby w pełni chwały, przejść na sportową emeryturę. Gra i strzela nadal ratując Jagiellonię od ligowej szarości.



Cieszy mnie bardzo, że przekazuje swoje doświadczenie i wiedzę także młodszym zawodnikom reprezentacyjnym, jako trener napastników. Nie pozwolono mu do końca wpływać na oblicze gry kadry jako piłkarz, więc przynajmniej teraz odciśnie na niej swoje piętno jako trener. Miejmy nadzieję, że z jak najlepszym skutkiem.

Pozdro

Capo

piątek, 29 lipca 2011

Sumo

Tak, ten dzień musiał wcześniej czy później nadejść, bo już od dawna przymierzałem się do napisania tekstu o tym wspaniałym japońskim sporcie. Zainteresowanie tematem wywołały we mnie dawno temu (jeszcze w czasach podstawówki) transmisje z turniejów sumo na Eurosporcie. A co to były za pojedynki!! Akebono vs Musashimaru, Musashimaru vs. Asoshoryu, Takanohana vs. Akebono. No a w bliższych czasach cała seria zwycięstw Asoshoryu - świetnego technika walki w dohyo (gliniany okręg, z którego wypchnięcie lub dotknięcie go ręką, nie mówiąc o całkowitym upadku, skutkuje przegranym pojedynkiem).




Pamiętam nie raz jak oglądałem wieczorami kolejne pojedynki turnieju wyczekując na swoich ulubionych zapaśników. Zawsze najbardziej kibicowałem Musashimaru, olbrzymiemu Hawajczykowi, który zdobył tytuł Yokozuny, czyli "wielkiego mistrza". Zabawne było to, że pomimo swojej ogromnej postury, nie zawsze wychodził zwycięsko z pojedynków, ustępując pola mniejszym, ale za to zwinniejszym rywalom. Upadek Musashimaru z dohyo - to był dopiero widok! :) Zawsze współczułem ludziom w pierwszych rzędach, którzy pewnie zapłacili kupę kasy za to, żeby Musashimaru spadł na nich z wysokości 1,5 metra :).




Oprócz walk całkiem interesujące były wszystkie obrzędy "wokół" niej, wywodzące się z shintoistycznej tradycji, czyli "taniec z łukiem" na zakończenie każdego dnia walk, rytualne podnoszenie na zmianę obu nóg i uderzanie o podłoże w celu odpędzenia złych duchów, czy sypanie na dohyo soli. Jednym słowem niezła wkręta. :) Natomiast zawsze mnie bardzo bawiło jak po każdej walce, sędzia (ubrany w strój kapłana shinto) podchodził do wygranego, krzyczał jakieś formuły i podawał mistrzowi na tacy kopertę z kasą za wygraną walkę : ) - Tradycja, tradycją, ale jakby to powiedział Janusz Wójcik "Kasa, misiu, kasa". :) Zawodnik "błogosławił" sobie najczęściej ten "datek" i zgarniał kasę z tacy. :)




To co jednak najbardziej przyciąga wszystkich fanów tego sportu to walki "wielkich mistrzów", czyli wschodniego i zachodniego yokozuny, które elektryzują widzów każdego z sześciu rozgrywanych rokrocznie turniejów. Sama walka najczęściej trwa chwilę, ale czasami zdarzają się sytuację gdzie dwóch zapaśników zmaga się ze sobą przez prawie całą minutę!!




Obecnie oblicze japońskiego sumo się zmienia. W ciągu ostatniej dekady o obrazie tej dyscypliny decydowali zapaśnicy z Hawajów (Akebono, Musashimaru) czy Mongolii (Asashoryu). W tej chwili coraz częściej w zawodach walczą Europejczycy (Rosjanie, Gruzini, Polacy) i Amerykanie. Sumo otwiera się, niczym dawniej angielska piłka na europejski sposób grania. Powinno to przynieść jedynie dobre rezultaty dla dalszego rozwoju tej wspaniałej dyscypliny.


Na koniec link do notki o sumo na Wiki KLIKNIJ MNIE!

oraz kompilacja walk Asashoryu:



Enjoy! ;)
Pozdro
Capo

niedziela, 17 lipca 2011

Karuzela transferowa

Niedziela jeszcze trwa, więc kilka słów o Barcelonie. Jak co roku o tej porze dużo dzieje się na rynku transferowym. W tym roku także Barcelona przyłącza się do wielu "wyścigów" o gorące nazwiska tego lata.

Mnie osobiście zawsze najbardziej interesuje to czy uda się zatrzymać wszystkich zawodników obecnego składu a dopiero potem czy dojdą jakieś znane "nazwiska". Cieszy mnie, że na razie nikt nie podbiera Nam np. Thiago Alcantary, który bardzo dobrze zaprezentował się ostatnio w młodzieżówce.

Męcząca robi się już saga z Fabregasem. Doceniam jego talent i podejrzewam, że mógłby świetnie zgrać się ze swoimi przyjaciółmi z La Masii i kolegami z reprezentacji, ale sumy które krążą wokół tego transferu i całe zamieszanie jest jak dla mnie trochę niewarte zachodu. Uważam, że powinno się poczekać jeszcze sezon, dwa , gdy jego kontrakt będzie zbliżał się ku końcowi i wtedy zaoferować mu godziwą kasę i rozliczyć się z Arsenalem zgodnie z jego rynkową wartością. Obecne sumy rzędu 55 baniek uważam za mocno zawyżone.

Już dużo bardziej wolałbym wydać te pieniądze na Alexisa Sancheza, który może grać zarówno w ataku, jak i pomocy, stwarzając Pepowi większe pole do manewru. Trzeba jednak pamiętać, że równocześnie należałoby sprzedać lub wypożyczyć Bojana - przy tej ilości ofensywnych graczy zaliczyłby pewnie kolejny sezon na ławce. A szkoda by było, gdyby jego talent miał się bezpowrotnie zmarnować z uwagi na mocny skład Barcy.

Poza tym wszystkim, jak co roku, martwi mnie brak inwestycji w solidnego zmiennika dla Daniego Alvesa. Jest dzikiem i nie potrzebuje konkurenta do składu, ale dobry zmiennik, który mógłby odciążyć go w końcówce sezonu byłby jak najbardziej pożądany. Może zarząd coś jeszcze z tym zrobi?

To tyle jeżeli chodzi o rozkminkę transferową.
Pozdrawiam
Capo

Mikołajkowe impresje

Ostatni wyjazd na Mazury, choć krótki, obfitował w tyle ciekawych wydarzeń (tudzież niebanalnych "akcji" ;) ), że ciężko byłoby mi je przedstawić w formie schematycznej relacji "punkt po punkcie".

Pozwolę sobie więc podzielić się z Wami pewną ogólną refleksją na temat naszej "Krainy tysiąca jezior" w formie luźno powiązanych impresji (choć w przypadku tego bloga trafniej byłoby powiedzieć "przypadkowych rozkminek" ;) ), które zostały mi po tym wyjeździe.

Nie byłoby Mazur bez podróży a ta niejedno ma do zaoferowania. Wspólna droga ze znajomymi samochodem, który już w trakcie jazdy zdobywa nową twarz jako "Imprezowóz", "Rumunowóz", "Balangowóz", "Imprezowa Rakieta", "Doweyko 500", "MercTedes" itd., przez tak barwne miejscowości jak "Konopki Młode" (niedaleko są "Konopki Stare" - te drugie pewnie dla old school'owców ;) ), "Wąglik", "Trzonki", "Łupki", "Kwik" - każda nazwa to otwarte zaproszenie do wspaniałych wakacji :) ("Stary, w te wakacje byłem w Trzonkach - niezły odjazd!- A byłeś w Wągliku? Wąglik też jest spoko, kumpel był tam na Erazmusie" :) "W Kwiku jest pewnie dużo fajnych świń, he he he" ;) itp.)

Ktoś zapodaje muzę na głośnik - do wyboru następujące płyty: (uwaga!) "Muza" :), "Dobre Bity" :) (zawsze się jakieś znajdą), "Klasyki" (każdy posiada najczęściej własną definicję słowa "klasyka"), "Hity" :), "Impreza" (niech wymierzy sobie karną blachę od Stacha ten kto nigdy nie wypalił lub nie widział tak oznaczonej płyty :) ). Może też być np. po prostu płyta "Mazury". A jak się nie podoba to włączamy Radio Eska, bo "DJ Jankes jest zajebisty!" (No rachel!! ;) ).

Po drodze piwka, które wywołują zrozumiałą zazdrość u kierowcy i powodują konieczność czasowych postojów w rytm komend: "Siku8", "Siku5", "SajQ3", "Es-KayOne". W tym momencie lepiej się już naprawdę zatrzymać, bo przy Siku0,5 może być za późno.

No ale jedziemy dalej i jesteśmy na miejscu. Zajebiste jeziorko, pomost jest, "nie wolno się kąpać" a w wypożyczalni sprzętu wodnego sprzedają browary. Szybkie zamoczenie nóg na pomoście z browarem - żyć nie umierać.

W ośrodku śniadanko - dwie parówki, dżem na spodku, herbata społem i zupa mleczna w garze - klimat jest. Ale dosyć zamuły, idziemy obadać kurort.

Wszyscy zawinęli już do portu, trzeba oszamać sielawkę albo szczawiową, rundka w cymbergaja i dajemy na imprezę. Kilku typów z Węgorzewa poprzebieranych "na Warszawiaka" kręci się przy wejściu do Nautilusa. Jakiś typ na selekcji wyłapuje małolaty, bo "It's Friday, Biatch!!!!" a w środku impreza. Wbijamy do środka na parkiet, trochę sportowych klimatów wokół, dwie panny odpierdalają jakiś spazmatyczny taniec indora, ktoś gra w karty w rogu. I wtedy właśnie "I tot to majself - What the fuck??!!".

Zapodajemy do DJ'a, żeby dał jakiś lepszy bicik. "10 zeta"...Viva la fiesta, viva los DJ's po prostu..No ale impreza trwa, ktoś koło mnie "rzuca kością", jakiś koleżka tańczy z jedną ręką w kieszeni i kręci tyłkiem niczym Bartek Obuchowicz a wokół słyszę "It's Friday beee-otch!!!". Jest dobrze, ale wtedy wyłączają muzę i mówią dobranoc. Lipsztyk, ale idziemy na pomost i jest spoko!

Przebitka do domu. Po drodze wymiana spojrzeń z "ochroniarzem-łańcuchowym" (o co Panu chodzi Panie Bijacz? ;) ), jakiś whiskacz z typkami w ośrodku, partyjka w Heroesa i uderzamy w kimono.

Rano słoneczko, plaża, opalanie na pomoście. Woda idealnie lodowata. Przychodzi Król-Ropuch miejscowego kąpieliska i przyprowadza bandę małolatów, którzy skaczą co chwila do wody i ochlapują opalających się. Przygodni znajomi na pomoście, międzynarodowe towarzystwo, gołe klaty, "przystojni mężczyźni w krawatach, piękne kobiety, w pięknych tutaj toaletach, ale nie będzie" kolejnego dnia na Mazurach : (Trzeba się zawijać. Wspólny kompocik u Malajkata, pizza którą wieźli prosto z Włoch dla nas i ostatnia wspólna posiadówka w porcie. Trzeba wyruszać..

Żegnajcie Mikołajki..Musimy to powtórzyć! -No rejczel!!!!! : )

P.S.: It's Friday Bijacz!!!!

niedziela, 3 lipca 2011

Barca Dream Team

Zgodnie ze świecką tradycją, czas na niedzielny wpis na temat Barcy. A dzisiaj chciałbym porozkminiać trochę kwestię idealnego składu Barcelony.
Taki Barca Dream Team. Jak przy każdym tego typu zestawieniu trudno o obiektywizm, bo każdy ma swoich ulubionych piłkarzy, preferencje i poddaje się różnorakim wpływom i zdaniu wielu osób. Ja nie będę się pod tym względem wyróżniał. Nie ukrywam, że kwestię dream team'u przegadałem trochę z bratem, który trochę dłużej ode mnie kibicuje Barcelonie i na bieżąco śledził np. grę "złotej jedenastki" Cruyff'a. Stąd z jego zdaniem także się liczyłem. Od razu ujawni się także, że w przeważającej mierze o sile mojej jedenastki stanowią gracze z aktualnego składu, ale nie mam w tej materii większych wyrzutów sumienia, gdyż obecna drużyna jest być może jedną z najlepszych ekip w historii futbolu. Dziwnym byłoby raczej, gdyby Ci piłkarze nie znaleźli się w tym zestawieniu.

Barca, jako jedna z najlepszych europejskich drużyn w historii, na przestrzeni lat miała wielu znakomitych graczy w swoim składzie i większość z nich niestety nie zmieści się w moim zestawieniu. O niektórych z nich warto jednak wspomnieć, co zamierzam uczynić poniżej.


Przy okazji muszę też jednoznacznie zadeklarować, że mój wybór ogranicza się do piłkarzy z ostatnich 20 lat historii klubu. Takim piłkarzom jak Kubala, czy wspomnianemu wcześniej Cruyff'owi, za same zasługi dla klubu, miejsce w najlepszej jedenastce należałyby się bez dwóch zdań. Wolałem skupić się jednak na stworzeniu jedenastki, którą oglądałem na żywo. Wybierałem piłkarzy, których talent znam i jestem w stanie jednoznacznie stwierdzić, że nadawaliby się do "idealnej drużyny".

Nie będę bowiem ukrywał, że trudno byłoby mi jednoznacznie stwierdzić, że taki Kubala czy Cesar Rodriguez mogliby grać na równym poziomie z Messim czy Ronaldinho. W swoich czasach byli Bogami, ale obecnie piłka wygląda zupełnie inaczej, jest szybsza, bardziej taktyczna, piłkarze są bardziej zawzięci i poddawani większym przeciążeniom fizycznym. Nie wiem czy Cruyff byłby w stanie czarować w stylu lat 70ych przez 90 minut, mając na plecach np. Terry'ego, Maldiniego czy grającego na granicy faulu Marco Materazziego. Zresztą już w finale MŚ'74, bardzo agresywnie broniący Berti Vogts wytrącił Cruyffa z równowagi pozbawiając Oranje wymarzonego złota - obecnie nie byłoby mu łatwiej.

Przy wyborze ustawienia nie miałem większych rozterek - "klasyczne" barcelońskie 4-3-3 wspaniale oddaje ofensywny charakter tego zespołu. Ale dość już wprowadzeń, spójrzmy na opis jedenastki.


Bramkarze:

Mój wybór padł na Andoniego Zubizarettę. Wbrew pozorom nie był to prosty wybór, bo długo zastanawiałem się czy nie postawić w bramce Victora Valdesa (ostatecznie umieszczam go na ławce). Wbrew ciągle utrzymującym się, obiegowym opiniom, jakoby był bramkarzem specjalizującym się we wpadkach, uważam że prezentuje obecnie najwyższy europejski poziom, czego dowiódł w ostatniej rundzie będąc niekiedy ostatnią instancją ratującą drużynę przed utratą gola. Zubizaretta wygrał ostatecznie miejsce w "jedenastce marzeń" za równą i pewną postawę na tej pozycji w latach, gdy gra Barcy nie charakteryzowała się zbytnią konsekwencją w obronie i nie imponowała Europie skuteczną grą defensywną na całym boisku.
Bramka - Zubizaretta
Rezerwa - Valdes


Obrońcy:
W tej formacji z jednej strony miałem zbytnią obfitość świetnych piłkarzy na środku obrony i zbyt mało na skrzydłach. Po chwilowym zastanowieniu w centrum defensywy umieściłem Puyol'a i Koeman'a. Pierwszego za serce, zawziętość, nieustępliwość i wspaniałe cechy przywódcze, pozwalające trzymać w ryzach obronę i kierować grą całej formacji. Cieszy mnie bardzo, że pod jego okiem rozwija się wspaniale Gerard Pique, który ma wszelkie predyspozycje aby już niedługo przerosnąć swojego mistrza, ale póki co musi ustąpić miejsca w pierwszej "jedenastce" znakomitemu weteranowi, Ronaldowi Koeman'owi, którego atomowe strzały stały się postrachem bramkarzy w całej Europie i przyniosły Barcelonie upragniony, pierwszy w historii, Puchar Mistrzów. Drugim rezerwowym mianowałbym Rafę Marquez'a, który tworzył z Puyolem niesamowity duet za czasów Franka Rijkaarda.


Z prawej strony sprawa jest jasna - Dani Alves jest bezapelacyjnie naszym najlepszym prawym obrońcą, który rządzi niepodzielnie prawą stroną boiska, współpracując z ofensywą i przykładając się do obrony. Zmiennikiem dla niego mógłby być ewentualnie Juliano Belletti, strzelec zwycięskiego gola w finale LM na Stade de France w 2006 r. Zastanawiałem się także nad Ferrerem, ale przyznaję, że nie jestem w stanie do końca ocenić jego klasy. Z lewej strony sprawa się trochę komplikuje, gdyż obaj gracze prezentują dla mnie podobny poziom. Wybierając pomiędzy Giovanni Van Bronckhorstem a Eric'iem Abidalem stawiam na Gio, Abidala pozostawiając sobie w odwodzie.

Obrona - Gio, Koeman, Puyol, Alves
Rezerwa - Abidal, Pique, Marquez, Belletti/Ferrer


Pomocnicy:

I tu dochodzimy do formacji, które od zawsze pełne były znakomitych graczy (co doskonale obrazuje zamiłowanie dawnych włodarzy Barcy do hurtowego sprowadzania świetnych graczy ofensywnych i żałowania grosza na defensorów. Zmieniło się to dopiero za czasów Joana Laporty).

Wybór dwóch spośród trzech graczy jest prosty - Xavi to chyba najlepszy rozgrywający w historii Barcelony, który przy pomocy swoich umiejętności oraz "oczu kameleona" (określenie brytyjskiego komentatora) nieustannie szuka "wolnych przestrzeni i kolegów wychodzących na pozycję". Na nasze szczęście prawie zawsze mu się to udaje. Dzielnie sekunduje mu w tym zadaniu Andres Iniesta, który tak bardzo lubi podawać, że nawet gdy powinien strzelać to szuka kolegi. Na szczęście zapomniał o tej skłonności w pamiętnym, półfinałowym meczu z Chelsea :)

O ostatnie wolne miejsce rywalizują giganci - Portugalczyk Deco oraz obecny mentor drużyny i prekursor zabójczych, kilkudziesięciometrowych podań, Josep Guardiola. Pierwszy z nich zawsze imponował walką w środku pola i znakomitym wspieraniem zarówno ofensywnych jak i defensywnych akcji drużyny. Drugi jest z kolei uosobieniem stylu gry Barcelony i graczem, który walnie przyczynił się do jej sukcesów w latach dziewięćdziesiątych. Każdy trener wziąłby zapewne obu i rotował nimi przez cały sezon, dając im wciąż grać na zmianę. Ja także skorzystałbym z tego rozwiązania, ale palmę pierwszeństwa przyznaję Guardioli - jak wspaniale byłoby zobaczyć jak współpracuje na boisku ze swoimi dwoma asami :)

Coś za dużo tu jednak ofensywnych piłkarzy, więc oprócz Deco na ławce muszą się także znaleźć Sergi Busquets oraz Edmilson, którzy piękną techniczną grę połączyliby z grą obronną.

Pomoc - Guardiola, Xavi, Iniesta
Rezerwa - Deco, Edmilson, Busquets


Napastnicy:
Tutaj problem bogactwa jest tak ewidentny, że aż przyprawia o ból głowy i prawdziwe wyrzuty sumienia, gdy zdajemy sobie sprawę, że z kogoś trzeba będzie jednak zrezygnować. Jednakże Ci którzy ostatecznie znaleźli się w mojej wymarzonej jedenastce reprezentują najwyższy poziom futbolu i zasiadają na głównych miejscach na piłkarskim Olimpie.

Pierwszym Bogiem jest miłościwie Nam panujący Leo Messi. Piłkarz, który pewnie podąża w kierunku pobicia wszelkich rekordów (na czele z klasyfikacją najlepszych strzelców Barcelony w historii - jest obecnie na 3im miejscu a ma dopiero 24 lata!!). Dwukrotny laureat Złotej Piłki, dwukrotny zwycięzca LM (gole strzelone w obu finałach!!). Wszystko jest jasne.
Drugim herosem ataku jest Ronaldinho, którego przyjście w 2003 roku zwiastowało renesans gry Barcy. Tak jak wiele dobrego można powiedzieć o Leo Messim to jedno trzeba uczciwie powiedzieć o Ronaldinho - gdy był w formie, żadna obrona nie była w stanie go powstrzymać. Gdy chciał i forma mu na to pozwalała, potrafił w pojedynkę rozbroić obronę rywala. Prawdziwy crack, dzik, wymiatacz, geniusz, nazwij go jak chcesz, ale gdy trzeba było, brał odpowiedzialność na siebie i powodował, że niekiedy obserwowałem jego wyczyny "na popielniczkę" (czyli z buzią otwartą z oszołomienia ;) ).

Wymienieni wcześniej Panowie w mojej jedenastce graliby na skrzydłach (odpowiednio Messi na prawym, Ronaldinho na lewym), natomiast w środku zagrałby Romario. Fenomenalny napastnik drużyny Cruyffa, który w puch rozbił niejedną obronę. Znakomity ciąg na bramkę, umiejętność przedzierania się przez obronę i świetny strzał. Jedyny zawodnik, którego mógłbym do niego porównać to Ronaldo, ale on sam wykreślił się z listy kandydatów, odchodząc po jednym sezonie do Interu (choć zaiste wyborny był to sezon).

Lista rezerwowych zawodników mogłaby być bardzo długa, ale wolałem skupić się na kilku kluczowych graczach, którzy podobnie jak wymieniona trójka, wnosili niemierzalną jakość do gry całej drużyny. W odwodzie chciałbym mieć Hristo Stoichkova, w pełni oddanego drużynie a zarazem znakomitego strzelca. Wziąłbym także Samuela Eto'o, który dochodził do całej masy sytuacji by co najmniej połowę zmarnować, ale który równocześnie wbijał ponad dwadzieścia goli co sezon i potrafił się świetnie odnaleźć w meczach o stawkę (po jednym golu w obu finałach LM robi wrażenie). Nie wyobrażam sobie sukcesów Barcy w ostatnich latach bez jego udziału.
Ostatnim kandydatem jest Rivaldo, niekwestionowana gwiazda Barcelony z końcówki lat 90ych. Gracz o nieprzeciętnych umiejętnościach i zdolności do wbijania bramek, niekiedy przepięknej urody (pamiętna przewrotka z Valencią :)).

Opisywany wcześniej problem bogactwa powoduje, że nawet na ławce rezerwowych nie zmieścili się gracze takiego formatu jak Patrick Kluivert czy Luis Enrique, niekwestionowani liderzy drużyny w latach 90ych i strzelcy wielu ważnych bramek. Fakt nie wybrania ich do składu pokazuje tylko jak wielką drużyną Barca stała się się w przeciągu ostatnich kilku lat.

Atak - Messi, Romario, Ronaldinho
Rezerwa - Stoichkov, Eto'o, Rivaldo

Podsumowując, pierwsza jedenastka mojego Dream Team'u Barcy wyglądałaby następująco:

Zubizaretta - Gio, Koeman, Puyol, Alves - Guardiola, Xavi, Iniesta - Messi, Romario, Ronaldinho

A zmiennikami byliby:

Valdes - Abidal, Pique, Marquez, Belletti - Deco, Busquets, Edmilson - Stoichkov, Eto'o, Rivaldo

Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca mojego wywodu. Mam nadzieję, że czas który musieliście poświęcić na przeczytanie tego tekstu nie okazał się być czasem straconym ;).


Na koniec wypada mi zadać tylko jedno pytanie: A jak wyglądałby Wasz Dream Team Barcy? ;)

Pozdrawiam
Capo

wtorek, 28 czerwca 2011

Music Discovery Project

Dzisiaj miałem kontynuować swoją rozkminkę kulinarną (a dokładniej "junk food'ową"), bo po tekście o hamburgerach chciałem wyrazić swoje zdanie w kwestii innych dań typu fast food. Biorąc jednak pod uwagę, że czasu jest ciągle za mało to postanowiłem napisać coś krótszego.

(A tak na marginesie: Nie wiem jak wy, ale ja już wielokrotnie flirtowałem z ideą stworzenia kapsuły zatrzymującej czas, w której minuty i godziny płynęłyby wielokrotnie wolniej niż w realnym świecie.:) Takie myśli nachodziły mnie najczęściej przed egzaminami, gdy wiedziałem, że nie wyrobię się z opanowaniem całego materiału. :) No cóż, kiedyś wreszcie będę musiał ją zbudować - może w ten weekend? ;))

Ad rem:
Jakiś czas temu, dzięki linkowi zamieszczonemu przez znajomą na Facebook'u, odkryłem fascynujący zapis koncertu Music Discovery Project, który odbył się w lutym 2009 roku we Frankfurcie n. Menem. Jest to wspólny projekt zrealizowany przez niemieckiego DJ'a Paula Van Dyka w kooperacji z dyrygentem Paavo Jaarvim i Orkiestrą Symfoniczną Frankfurckiego Radia.

W trakcie prawie godzinnego, wspólnego koncertu zostały zaprezentowane najpopularniejsze utwory Van Dyke'a (m.in. For an Angel, Nothing But You, Let Go) w unikalnej kompozycji klasycznych, rockowych i elektronicznych dźwięków. W przeciwieństwie do wspólnych koncertów Metalliki i orkiestry symfonicznej, gdzie muzyka tej drugiej bardziej przeszkadzała niż wspomagała brzmienie podstawowych utworów (in my humble opinion), w tym wypadku nadała im zupełnie nowego, wspaniałego wymiaru i potwierdziła tylko opinię, której hołduję od jakiegoś czasu, że atrakcyjność muzyki jest ponadczasowa a jej jakość nie zna podziału na style czy pewne typy wykonawców.

Zresztą oceńcie sami:


Od momentu obejrzenia fragmentu koncertu na youtubie, poprzez ściągnięcie go i wygenerowanie sobie mp3, aż po nieustanne odsłuchiwanie go za pomocą samochodowego odtwarzacza, stałem się całkowitym wyznawcą tego twórczego pomieszania dźwięków.

Kilka osób, które komentowały ten koncert pod filmikami, pokusiło się o stwierdzenie, że "w dzisiejszych czasach Mozart byłby didżejem". Trudno się jednoznacznie zgodzić, ale sama idea jest bardzo atrakcyjna i doskonale oddaje ducha tego muzycznego projektu. :)
Liczę na więcej muzycznych eksperymentów o tym rozmachu i charakterze!




Pozdrawiam
Capo

niedziela, 26 czerwca 2011

Dobry Hambux jest dobry!!

Aż sam się sobie dziwię, że jeszcze nie pokusiłem się o żaden wpis dotyczący kulinariów. I dzisiaj nastał taki właśnie dzień. Od razu mówię, że nie będę pisał o foie gras, małżach, kawiorze, kuchni fusion czy najnowszych trendach w przyrządzaniu owoców morza, bo się na tym nie znam. Jedno co mogę w tych tematach powiedzieć to to, że zawsze chciałem zjeść homara i może już niedługo spełnię swoje marzenie (mam nadzieję, że uda mi się zjeść to co jest w nim jadalne a zostawić to czego nie powinno się ruszać :) ).


Pokuszę się natomiast o wypowiedź na temat bardzo dobrze mi znany tj. hamburgerów. Zdaję sobie sprawę jak strasznie to zabrzmiało - "Mój ulubiony temat od rana, buła z mięsem, psze pana", ale nie chodzi mi o wynurzenia na poziomie "Super Size Me" Morgana Spurlock'a, tylko o rzetelną wypowiedź w kwestii dobrego wołowego mięsa z rusztu, które można (a nawet należy!) od czasu do czasu spożyć ku chwale ojczyzny, w towarzystwie smacznej bułki, warzywnych dodatków, sosów i nieodłącznego kompana takiego przedsięwzięcia, czyli zimnego piwka (w moim przypadku "zimnego lecha" ;) ).

Wczoraj nadarzyła mi się właśnie taka okazja, gdyż przygotowywałem domowe hamburgery dla znajomych (robiłem to pierwszy raz w życiu!! :) ) i chyba wyszło ok (całe mięso zostało zjedzone i wszyscy jak na razie żyją ;) ). I muszę Wam jednoznacznie powiedzieć, że jest to bardzo fajna opcja na grilla i w gruncie rzeczy dosyć łatwa w przygotowaniu. Jej niebagatelną zaletą jest także to, że od samego początku do końca mamy realny wpływ na to co ostatecznie znajdzie się na naszym talerzu, czego nie można niestety powiedzieć o wyrobach, np. Mac'a.

I tu dochodzimy to fundamentalnej kwestii - co to jest dobry hamburger? Od razu odpowiem, że ja osobiście nie uznaje za takowego sprasowanego kapcia z MacDonald'sa lub podwójnego sprasowanego kapcia (Big Mac), które przy bliższym poznaniu wydzielają dziwne zapachy (nie wiem czy wąchaliście kiedyś Mac'owe burgery? Nie polecam - żyjcie w błogiej nieświadomości :)) i których mięso (szczęśliwie dla niego) ginie smakowo w sałacie i sosach do niej dodanych. W dzieciństwie byłem w stanie akceptować ten hamburgero-podobny wyrób (1. Bo za bardzo nie było wyboru 2. Nie miałem jeszcze wyrobionego smaku, 3. Mam taką teorię, że kiedyś Mac był lepszy a teraz zdziadział w wyniku cięcia kosztów - ale to tylko moja teoria ;)), ale od kilku lat każda wizyta w Mac'u kończy się wkurwieniem (podwójnie irytującym, bo przecież już wcześniej wiedziałem, że nie mam co tam iść (a jednak poszedłem..).


A dla mnie dobry burger musi przede wszystkim wyróżniać się dobrym mięsem (dobrze doprawionym i upieczonym na ruszcie!!) z wyrazistymi sosami, świeżymi warzywami i miękką, lekko chrupiącą bułką. To co Nam proponują "restauracje" typu fast food (uwielbiam to jak Mac określa się mianem "restauracji".. :) ) najczęściej nijak się do tego ma, przy czym trzeba uczciwie przyznać, że w Polsce wygląda to dużo gorzej niż np. w Stanach, gdzie kultura spożywania burgerów (tak! dobrze przeczytaliście - kultura! spożywania burgerów) jest na dużo wyższym poziomie niż u Nas (co jest w sumie zrozumiałe - kultura spożywania kiełbasy u nas jest z kolei wyższa niż u nich :) ).

Jeżeli już miałbym wybierać jakąś sieć to kierowałbym się do Burger Kinga, bo tam czuć przynajmniej że mięso było smażone a nie odgrzewane (nie będę się łudził, że na prawdziwym ruszcie, bo pewnie dodają po prostu aromat dymny, ale i tak smakuje i pachnie to lepiej niż w Mac'u gdzie wszystko pachnie tak samo, czyli nijak. Osobiście określam to jako "zapach Ronalda MacDonalda" ;) ).

Dobre burgery jadłem także kiedyś w Wendy's a wiele dobrego słyszałem o innej amerykańskiej sieci - Denny's (moi dwaj koledzy z wymiany po prostu rozpływali się w pochlebstwach na temat ich burgerów - muszę je kiedyś wypróbować).


Natomiast nie mając dostępu do tego typu lokali można po prostu pójść tropem typowego Amerykanina i zorganizować sobie własne barbecue i przygotować smakowite domowe burgery. Wystarczy tylko mielone, wołowe mięso, bułki do burgerów (które najlepiej podrumienić na ruszcie - wtedy stają się chrupkie), przyprawy do zmieszania z mięsem i ulubione dodatki (warzywa, ser żółty) - pyszota!!!

Na koniec dochodzi jeszcze wątek dodatków do burgera. Można oczywiście odwalać jakąś fazę na happy meal i robić sobie do burgerów fryty (znam takich maniaków :)), ale z własnego doświadczenia wiem, że wystarczy dobre piwko lub cola (oba trunki muszą być zimne) a shake'a można wypić na deser.

Robisz burgera w sobotnie lub niedzielne popołudnie, odpalasz browara, i wcinasz ze smakiem wszystko przy meczu NFL a potem idziesz zagłosować na jakiegoś Busha czy innego McCaina (dla odmiany na tego od frytek ;) ). Life is good!!


Pozdro
Capo

piątek, 24 czerwca 2011

Update bloga i Misja21

Witam ponownie!

I znowu przepraszam, że tak długo się nie odzywałem, a wiem (Maćku ;) ), że są osoby które regularnie sprawdzają bloga. Na swoją obronę powiem, że tym razem powstrzymywał mnie tylko brak czasu. Ostatnio już kilka razy chciałem się z Wami podzielić kilkoma przemyśleniami i tylko zabieganie mnie od tego powstrzymywało.

A tak przy okazji to chciałbym powiedzieć, że momentami zajmuje mnie iście filozoficzna "rozkminka nad Caporozkminką" :) Wielokrotnie biję się ze swoimi myślami nad wyborem bieżącego tematu do posta. I ostatecznie wymyśliłem, że na koniec każdej rozkminki będę zapodawał inne frapujące mnie wydarzenia, zagadnienia, motywy (nie bójmy się tego określenia :) ) i to od Was, moim mili Czytelnicy, będzie zależało który temat zostanie podjęty przy następnej okazji.
Podejrzewam, że w praktyce decydujący wpływ będą miały głosy jednej osoby (w porywach dwóch, może trzech :) ), niemniej jednak chciałbym przekazać, że Wasze zdanie nie jest mi obojętne! :)

A dzisiaj słów kilka o bardzo fajnej akcji Gazety Wyborczej, która na rok przed Euro zaprosiła do Polski 21 studentów dziennikarstwa z londyńskiego City University, którzy zostali wysłani w Polskę na tydzień w celu sprawdzenia stanu naszych przygotowań do mistrzostw, zbadania potencjału turystycznego naszego kraju i przekazania swoich wrażeń na łamach Gazety, jej wydań regionalnych oraz za sprawą swoich blogów.

Nie ukrywam, że jestem stałym czytelnikiem ich relacji (choć czasu na czytanie wszystkich nie starcza), a także sumujących reportaży na łamach Gazety. Tak jak wspomniałem wcześniej, pomysł uważam za wyborny. Zawsze przejawiałem duże zaciekawienie kwestią w jaki sposób my, Polacy, jesteśmy odbierani przez obcokrajowców i jak oceniany jest nasz kraj. A właśnie w tej chwili zostaliśmy poddani wnikliwej i wszechstronnej analizie przeprowadzanej nie z punktu widzenia PKB, wyników giełdowych, tempa prywatyzacji, wielkości bezrobocia czy rankingów społeczno-edukacyjnych, ale z punktu widzenia turysty, podróżnika odwiedzającego nasz kraj, wchodzącego w interakcję z otoczeniem i na bieżąco przekazującego swoje wrażenia. To próbna forma testu jakiemu zostaniemy poddani za rok w setki tysięcy razy większej skali. Ogromne źródło do refleksji na temat nas samych.

Co prawda z wielu wypowiedzi na blogu możemy odnaleźć różne obserwacje, których sami jesteśmy świadomi - słaba komunikacja pociągowa, często niemiła obsługa w miejscach użyteczności publicznej, brak odpowiednich oznaczeń informacyjnych, to część z nich jest sporym, pozytywnym zaskoczeniem, np. wielokrotnie okazywana spontaniczność i chęć do pomocy. Choć jeden z uczestników trafnie spostrzegł, że ludzie na ulicy albo przyjmują postawę totalnej obojętności albo całkowitego zaangażowania. Jak widać na co dzień rządzą Nami skrajności.

W relacjach okazało się także, że ujawniamy wielką dumę z naszej kuchni narodowej i z dumą polecamy nasze wyroby (czasami nawet w postaci "swojskiego kebaba" :) ) i na dobitkę najczęściej mamy w tym rację (jak na razie większość opinii jest zdecydowanie pozytywna po spróbowaniu pierogów, żurków, wędlin czy schabowych). No i oczywiście łatwo rozkochać się w naszych cenach (nawet Monika Thomasberger, która zwiedza Warszawę :) ). Podejrzewam co prawda, że przy Euro trochę się to zmieni :).

Kilku z uczestników konfrontowało z rzeczywistością negatywne wyobrażenia o polskim rasiźmie i ksenofobii - w przypadku dwóch "ciemnoskórych" dziennikarzy zdarzyły się niestety dwa średnio-miłe incydenty (na szczęście nic ekstremalnego), ale w większości wypadków okazuje się, że "nie taki diabeł straszny jak go malują" i w gruncie rzeczy w Polsce jest dużo bezpiecznie na ulicy niż np. w Londynie.

Z kolei młoda Austriaczka, która relacjonuje swój pobyt w Warszawie szybko została wprowadzona w realia polskiego internetu za sprawą ostrej kłótni na forum jej bloga na temat elektrowni atomowych (sama ten temat wywołała, ale nie spodziewała się raczej takiego klimatu dyskusji).

Poza tymi kilkoma niemiłymi incydentami wyrażane opinie są raczej pozytywne a ogóle wrażenia bardzo dobre. I powoli wyłania się z tego nasz obraz - jako kraju, który może nie jest idealny i nie zawsze wygląda tak jak lepiej rozwinięte kraje Europy, ale jest to raczej jego zaletą niż wadą. I tu ujawnia się najciekawsza prawda na nasz temat - pomimo pewnych niedociągnięć naprawdę nie mamy się czego wstydzić, wręcz przeciwnie, możemy wiele zaoferować. Musimy chyba trochę pozytywniej patrzeć na siebie samych i nie deprecjonować własnych dokonań. Całkiem słusznie opisał to w komentarzu pod blogiem jeden z użytkowników:


"PS: Do moich rodaków. Pewnie też podróżowaliście trochę po świecie i tak jak ja wiecie, że na Zachodzie nie wszystko jest takie fajne, nie każdy chodnik równy, nie każda ulica czysta. A mieszkaniec trzeźwy, kulturalny i zna języki. W zasadzie już po kilku podróżach pozbyłem się kompleksów. Piszę to dlatego, żebyśmy nie straszyli turystów że u nas taki trzeci świat bo to nieprawda. Pozdrawiam "
Autor:szczyrzyk


Kończąc swój długi wywód namawiam Was do przejrzenia kilku wpisów na blogu założonym przez Gazetę - to 21 spojrzeń na nasz kraj i każde z nich ujawnia Nam trochę wiedzy na temat Nas samych.

Strona Misja21
Blog Misja21

Pozdrawiam
Capo

P.S.: Poniżej kilka tematów, które chciałem ostatnio opisać. Jeżeli macie jakieś preferencje to walcie śmiało - w komentarzu pod tekstem lub na fejsie.

Tematy:
Koszykarski Dream Team
Sumo
Snooker
Inside the Actor's Studio
Music Discovery Project
Przygotowowania do Euro
Stan polskiej piłki - temat rzeka :)

Mógłbym tak pewnie pisać bez końca dlatego może na razie wystarczy. :)

sobota, 28 maja 2011

Grande Barca!!!

No i udało się!!! Barca zdobyła Puchar Europy!! Jest to czwarty tytuł w historii klubu. Aż się nie chce wierzyć, że na żywo oglądałem zdobycie trzech z czterech tak drogocennych trofeów!! Historia tego klubu tworzy się na naszych oczach, tak jak tworzy się legenda tej wspaniałej jedenastki i jej znakomitego trenera, który znowu udowodnił, że należy mu się miejsce wśród największych coach'ów naszych czasów. Wygrał ciężką batalię z Mourinho i dwukrotnie pokonał Manchester wielkiego Alexa, który tym razem, odebrawszy bolesną lekcję 2 lata temu, miał powrócić z jeszcze lepszą ekipą i sposobem na pokonanie blaugrany. Okazało się jednak coś zupełnie innego i jeżeli miałbym być szczery to po dzisiejszym meczu mogę stwierdzić tylko tyle, że sir Alex chyba nie lubił nigdy odrabiać zadań domowych, bo popełnił te same błędy co wcześniej, a Barca okazała się być po prostu jeszcze lepsza.

Już we wcześniejszych rozkminkach na ten temat wychodziło mi, że Barca nie powinna się za bardzo obawiać Manchesteru, bo ma po prostu mocniejszy skład, zwłaszcza w środku pola. Oczywiście United ma świetną obronę i wspaniałego Rooney'a, ale, poza kilkoma gwiazdami rozgrywającymi swoje ostatnie wielkie zawody (Giggs, Scholes), mają w składzie solidnych wyrobników na poziomie LM (Park, Carrick) oraz latynoskie, niespełnione jeszcze gwiazdki (Hernandez, Valencia). Za mało by podjąć walkę z Barcą.


Ale gdzieś po głowie chodziła obawa przed żądnym rewanżu Alexem, który na pewno coś przygotował specjalnie na tę okazję. Nie wygrywa się w końcu tyle razy Premiership i dwukrotnie LM, żeby nie wyciągać wniosków z własnych porażek i nie korzystać z mądrości innych (Hiddink, Mourinho), którzy potrafili napsuć dużo krwi Barcelonie.

Otóż nie sprawdził się czarny scenariusz, a Ferguson udowodnił, że jest po prostu strasznie zachowawczy. "My way or the highway" chciałoby się powiedzieć, a ta droga w tym wypadku to gra w otwartą piłkę z Dumą Katalonii. I znowu się Alex sparzył i to jeszcze dotkliwiej niż wcześniej, bo rywalizacja zakończyła się wraz z golem Villi (na marginesie, przepięknej urody). Oczywiście United poszalało przez pierwsze 10 min. (tak jak w 2009), ale potem wszystko wróciło do normy, czyli Barcy prowadzącej grę. Messi był oczywiście podwajany i potrajany, ale nie zniechęciło go to do przeprowadzania rajdów w pole karnym Manchesteru. Dzięki temu zamieszaniu Xavi mógł odnaleźć Pedro i ten wpakował piłkę do siatki.

W jednym trzeba jednak przyznać Alexowi rację - Rooney to wielka gwiazda i piłkarsko zyskał od ostatniego finału. Wziął na siebie odpowiedzialność i strzelił ładnego gola (nie będę już roztrząsał czy był spalony ;)). No ale na Barcę jeden Rooney to za mało..
W drugiej połowie Park się starał, ale niewiele z tego było, Carrick próbował jak mógł przeszkadzać, ale i tu nie było lepiej, a Giggs, wstawiony na środek, jakby w ogóle nie istniał na boisku - Scholes i Nani weszli, gdy było już za późno. Z kolei obrona tak pilnowała Messiego, że strzelił kluczowego gola po indywidualnej akcji. :) Bramka Villi to już tylko egzekucja.
Masakra - i czego tu było się tak bać? ;)


GRANDE BARCA!! GRANDE MESSI!! GRANDE VILLA!!! GRANDE XAVI Y INIESTA!!!!



VISCA EL BARCA!!! PARA SIEMPRE!!!!
:D

Pozdrawiam
Capo

piątek, 27 maja 2011

Żegnaj Margo!!

Bardzo zasmuciła mnie dzisiejsza wiadomość o śmierci Małgorzaty Dydek. Wielka szkoda wspaniałej zawodniczki i naszej najlepszej koszykarki w historii. Jako jedna z pierwszych polskich sportsmenek stała się prawdziwą gwiazdą i zyskała światową rozpoznawalność dzięki występom w WNBA - długo zanim Trybański, Lampe czy Gortat mogli pomarzyć o grze w jej męskim odpowiedniku.

Pamiętam, że dawniej irytowała mnie jej słaba skoczność i dynamizm, co czasami objawiało się w zabawnych sytuacjach, gdy dużo niższe od niej, czarnoskóre zawodniczki wybijały jej np. piłkę z rąk albo skuteczniej zbierały spod tablicy. I nigdy nie zrozumiem co Margo od czasu do czasu robiła na obwodzie zamiast królować pod koszem ;). A ona po prostu, wychowana w europejskiej szkole, nie bacząc na swój wzrost, rzucała z dystansu (i najczęściej trafiała). Niezależnie jednak od tych sporadycznych, kuriozalnych zagrań, które zdarzają się przecież największym sportowcom, Małgorzata Dydek była koszykarką wybitną, która walnie przyczyniła się do zdobycia przez Polskę Mistrzostwa Europy w 1999 r., a także współtworzyła większość sukcesów Foty Porty Gdynia na europejskiej arenie. Grając w Utah Starzz i Connecticut Sun stała się czołową zawodniczką najlepszej ligi świata. Tak jak Chiny zostały w pewnym momencie pobłogosławione Yao Mingiem (bez którego ten kraj nie istniałby na koszykarskiej mapie świata), tak my otrzymaliśmy w prezencie od sportowego losu Małgosię Dydek wokół której Tomasz Herkt mógł zbudować niezły zespół na skalę światową i zagrać z nim na igrzyskach w Sydney.

Margo wpisała się na stałe w historię polskiej koszykówki - obyśmy jeszcze kiedyś doczekali się tak wspaniałej zawodniczki.

A na koniec, tradycyjnie, filmik odnoszący się do głównego tematu:

sobota, 21 maja 2011

Książki Clancy'ego - Uwaga na spoilery AAAAA!!!!! ;)

W ostatnim czasie zająłem się czytaniem powieści polityczno-szpiegowskich Tom'a Clancy'ego. Z uwagi na to, że mój tata posiada dość pokaźną kolekcję jego książek to przeczytanie ich w kolejności nie nastręczało wielu problemów.

Więcej, momentami naprawdę wkręcałem się w przygody Jack'a Ryan'a, który, zaczynając jako historyk i analityk CIA, staje się bohaterem amerykańskiego wywiadu: wykrada Rosjanom podwodny okręt atomowy ("Polowanie na Czerwony Październik"), zapobiega wojnie nuklearnej między mocarstwami ("Suma wszystkich strachów"), wywozi z ZSRR szefa KGB ("Kardynał z Kremla"), doprowadza do upadku administrację prezydenta USA, zamieszanego w nielegalną wojnę z kolumbijskimi baronami narkotykowymi ("Stan zagrożenia"), ratuje członków brytyjskiej rodziny królewskiej przed zamachem IRA ("Czas patriotów") (wydarzenia nie zostały wymienione chronologicznie - przyp. autora ;) ), aby w końcu zostać Doradcą Prezydenta ds. Bezpieczeństwa Narodowego. Niezła kariera, nie ma co. Aha, no i zapomniałem dodać, że w tak zwanym międzyczasie Jack stał się przebrzydle bogaty, dzięki inwestycjom na giełdzie, no i machnął też doktorat - pewnie w wolnej chwili ; ) Nie ma co - Jack Ryan to jest gość.

W każdym razie wraz z kolejnymi odsłonami jego historii robi się jeszcze ciekawiej. Otóż Jack pomaga rozwiązać kryzys międzynarodowy - Japonia wypowiada wojnę USA i zdobywa broń atomową. Stany są w kropce, bo (uwaga, uwaga!!) - pozbyły się prawie całego swojego arsenału nuklearnego!! Tak, tak. USA i Rosja wyrzuciły całą broń atomową na śmietnik, nie zważając na to, że np. Chiny czy Indie tego nie uczyniły!! No, ale dobra nie czepiajmy się - dobrze się czyta, więc jedziemy dalej.
Jack pomaga pokonać i rozbroić Japonię i w nagrodę zostaje mianowany wiceprezydentem i co się dzieje??? Japoński pilot kamikaze wbija pasażerskiego Boeinga 747 w amerykański Kapitol zabijając urzędującego prezydenta i prawie cały Kongres!!! Nie ma zbyt niemożliwych scenariuszy - Jack zostaje Prezydentem!! ("Dług honorowy")

I co się dzieje potem? Oczywiście od razu Chiny, Indie i Iran zawiązują tajne przymierze i spiskują przeciwko USA (bo wiadomo, że Indiom i Chinom od lat jest po drodze). Iran atakuje USA wirusem ebola, organizuje zamach na Saddama i przejmuje władzę w Iraku. Jednak nie z Jack'iem te numery! USA radzą sobie z wirusem, wygrywają wojnę lądową z połączonymi siłami iracko-irańskimi (10 lat morderczej wojny pomiędzy tymi państwami nie przeszkodziło im szybko się zjednoczyć ;)) i na dodatek zabijają w rewanżu przywódcę Iranu (za ten wredny numer z wirusem). Aha, w międzyczasie wyłączają z gry Indie, demolując jej marynarkę wojenną ("Dekret") ;). Wniosek prosty - z Jack'iem się nie zadziera!

No ale już w następnej książce okazuje się, że Chiny nie odrobiły zadania domowego, strzelają fochy na prawo i lewo i jeszcze planują atak na Syberię, bo Rosjanie odkryli tam ogromne złoża bogactw naturalnych. A sami biedaczki nie mają rezerw walutowych (bo podobno wydają kasę na prawo i lewo - nie ma to jak rozrzutny Chińczyk, co z tego że w "realu" Chiny swoimi rezerwami praktycznie ratują stabilność dolara) i jeszcze na dodatek nie chcą się dogadać z Amerykanami w sprawie umowy handlowej. Być może dlatego, że Ryan, jako pierwszy prezydent od czasów Nixona, oficjalnie uznał niepodległość Tajwanu? ;)

Tak, oczywiście dochodzi do ogromnej wojny: Rosja + USA vs. Chiny, miejsce: Syberia. A tak zupełnie przypadkiem, w międzyczasie, Ryan załatwia (w ciągu jednego spotkania plenarnego sojuszu w Warszawie - miły akcent dla naszej peryferyjnej dumy), że Rosję przyjmują do NATO ;). Ale to dosyć niespodzianek, bo Chiny dostają oczywiście wciry a Jack rozkminia na koniec, że być może będzie to ostatnia z wojen? (ciekawe słowa jak na prezydenta za którego kadencji USA uczestniczyło w 3 dużych konfliktach : ) ("Niedźwiedź i smok").

No dobra, może trochę zbyt się wkręciłem w rozkminianie tych motywów, bo cała ta seria to "political fiction", ale dawno nie czytałem książki tego typu tak bardzo oderwanej od realiów współczesnych stosunków międzynarodowych. Wcześniejsze pozycje Clancy'ego (autor na zdjęciu obok), osadzone w czasach "zimnej wojny", były bardzo spoko, ale im dalej w las..

Niemniej jednak całość czyta się bardzo dobrze i w gruncie rzeczy mogę polecić serię książek tego autora każdej osobie, która lubi od czasu do czasu odmóżdżyć się przy tego typu literaturze :).


Pozdro